Kliknij tutaj --> 🎉 janina paradowska przyczyny śmierci
Janina Paradowska – jedna z najbardziej znanych polskich dziennikarek, publicystka i komentatorka polityczna tygodnika „Polityka” oraz radia TOK FM, została
Paradowska zmarła w nocy z wtorku na środę, miała 74 lata. W pogrzebie uczestniczyła rodzina, przyjaciele, współpracownicy i dziennikarze z rożnych redakcji a także politycy, m.in. przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk, b. premier Ewa Kopacz i szef PSL Władysław Kosiniak-Kamysz.
Janina Paradowska: - Czuję się zaszczycona, ale ten atak jest dla mnie zaskoczeniem. Szanuję pana prezesa Dąbrowskiego, znałam go od lat jako człowieka rozwagi i umiaru. I chciałabym wierzyć, że po prostu nie czytał pisma, które podsunięto mu do podpisu. - Zmiany w prawie prasowym proponowane przez Senat chyba jednak czytał i je
Janina Maria Paradowska-Zimowska (born May 2 , 1942 in Kraków, died June 29 , 2016 in Warsaw ) - Polish journalist and columnist, associated with, among others, with the weekly " Polityka" and radio Tok FM. Winner of the Grand Press Award for Journalist of the Year (2002) and the Kisiel Award (2011).
W dzisiejszym "Dzienniku Gazecie Prawnej" stwierdzono, że Euro 2012 jest najlepszym lekiem na problemy. W TOK FM, Janina Paradowska komentowała te doniesienia
Site De Rencontre Pour Ado Sans S Inscrire. Janina Paradowska urodziła się w 1942 r. Była absolwentką Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Studiowała także dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała w "Kurierze Polskim" i "Życiu Warszawy". Od 1991 r. była felietonistką i komentatorką tygodnika "Polityka". Prowadziła swoją cotygodniową, czwartkową audycję "Poranek Radia TOK FM". W 2008 r. związała się z telewizją Superstacja, gdzie prowadziła niedzielny program publicystyczny "Puszka Paradowskiej". Dziennikarskie wyróżnienia Paradowskiej W trakcie aktywności zawodowej, Paradowska otrzymała wiele wyróżnień. Wśród nich: Nagrodę im. Adolfa Bocheńskiego, Nagrodę Wieczystej Fundacji im. Ksawerego i Mieczysława Pruszyńskich, Nagrodę im. Andrzeja Urbańczyka. Otrzymała również Nagrodę Kisiela. W 2002 r. otrzymała nagrodę Grand Press dla Najlepszego Dziennikarza Roku. Dodatkowo, co miało być spełnieniem jej młodzieńczych marzeń, otrzymała możliwość zagrania na scenie Teatru Kwadrat - wystąpiła trzy razy w brytyjskiej komedii "Nie teraz, kochanie". "Twarda Janka, dzielna Janka" W biograficznym wywiadzie - "A chciałam być aktorką..." - Paradowska mówiła: "Istnieją na świecie rzadkie okazy. I mnie, w drugiej połowie życia, trafił się taki rzadki okaz. Mąż Jerzy Zimowski. Spotkałam fantastycznego człowieka. Było mi z nim dobrze jak nigdy. Potrafię opisywać politykę, szczęścia, na dodatek własnego, nie umiem. Więc poprzestańmy na krótkim: byłam z Jurkiem szczęśliwa. Trudno powiedzieć, co takiego się dzieje, jak się spotyka dwoje dojrzałych ludzi po przejściach. Ja bym nazwała to fascynacją. Bardzo mi go brak. I ta śmierć na moich oczach, kiedy kąpał się w morzu w Odessie i nagle po prostu umarł. Tak na wyciągnięcie ręki, tak cicho, tak bez ostrzeżenia, tak bardzo za wcześnie". Śmierć Jerzego Zimowskiego Wspominała w książce proces, jaki przechodziła po śmierci ukochanego męża. "Ja nie krzyczę, ale wtedy, na plaży w Odessie, strasznie krzyczałam. Zawsze lubiłam życie, ale wtedy, wracając samolotem z Odessy marzyłam, żeby się roztrzaskał ze mną na pokładzie. Po śmierci męża uciekłam w szaloną pracę, wszystko nią zagłuszałam". Paradowska podkreślała, jak istotną częścią życia, była dla niej praca: "Dziennikarstwo to dobry zawód, żeby zatłuc smutek, żal. Janina Paradowska zawsze jest ubrana, umalowana, konkretna, pozbierana, przygotowana – no to byłam. Twarda Janka, dzielna Janka. Tylko ten strach przed wieczorem – wejść do mieszkania i omijać pokój Jurka. Nawet nie patrzeć w tamtą stronę. Wypić herbatę w kuchni, wziąć proszek nasenny i spać. Rano wstać, postawić się do pionu i znowu pracą zatłukiwać emocje. Dużo czasu minęło, zanim dzielna Janka potrafiła tak po prostu wejść do pokoju Jurka, usiąść na fotelu, dotknąć biurka. Pójść do kina czy księgarni – bałam się, że się rozkleję, bo to były nasze miejsca." Janina Paradowska: "Ten mój głos okropny" W jednym z udzielonych wywiadów, z dużym dystansem i humorem, mówiła o swoim życiu i o samej sobie. "Musiałam być roztropna i pracowita. Od dziecka. (...) W domu biednie było. (...) Miałam oddzielną wersalkę koło pieca. Sześć osób mieszkało w pokoju z kuchnią. Ubikacja na półpiętrze, której się bałam, bo szczury biegały. Ojciec chorował na stwardnienie rozsiane, źle go leczono. Potem doszła białaczka. Zmarł, jak miałam 14 lat. Mama z przedwojenną małą maturą była rejestratorką w przychodni. I trzeba było wyżyć. Pracować. Brat wyjechał na studia, siostra uchodziła za chorowitą, a ja - od zawsze - za najmocniejszą w rodzinie. Więc miałam dużo obowiązków" - mówiła w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim dla "Wysokich Obcasów". Wspominając swoje początki, kiedy Paradowska szukała ścieżki zawodowej, mówiła: "Uważam się za rzemieślnika. Poszłam na polonistykę, bo to takie porządne studia i dużo się czyta. A czytać lubiłam. Praktyki nauczycielskie w Sanoku - koszmar. Zrozumiałam, że nauczycielką na pewno nie zostanę. Z teatrem nie wyszło, to chciałam chociaż zostać krytykiem teatralnym. Ale to było zamknięte środowisko. Zresztą - ilu trzeba u nas krytyków? Napisałam pierwszy reportaż do »Walki Młodych«." Dopytywana przez Sroczyńskiego, jak ocenia swój pierwszy materiał, odpowiedziała wprost: "Gniot". Polityką zajęła się dopiero po 1989 r. - Większość peerelowskich dziennikarzy politycznych zniknęła, bo uważano, że są skompromitowani. Została pustynia. Było wolna przestrzeń, to w nią weszłam - mówiła. (ks)
Sprawdzamy pogodę dla Ciebie...POCZTANie pamiętasz hasła?Stwórz kontoQUIZYMENUNewsyJak żyć?QuizySportLifestyleCiekawostkiWięcejZOBACZ TAKŻE:BiznesBudownictwoDawka dobrego newsaDietaFilmGryKobietaKuchniaLiteraturaLudzieMotoryzacjaPlotkiPolitykaPracaPrzepisyŚwiatTechnologiaTurystykaWydarzeniaZdrowieNajnowszeWróć 9:12aktualizacja 9:31
Dlaczego w 1993 roku poproszono mnie abym pomógł w utrzymaniu i poprawie zdrowia Papieżowi Janowi Pawłowi ll? Zdjęcie wykonane w prywatnej kaplicy Papieża podczas Jego mszy na którą zapraszane są tylko nieliczne osoby. W drugim rzędzie od okna; pierwsza moja żona, druga dr Danuta Kosicka która najdłużej u mnie pracowała, trzecia pracownica naszej firmy w Chrzanowie. Mnie tam nie ma, ponieważ nie mogłem wówczas pojechać do Watykanu. Gdy w poprzedniej wizycie dostarczyłem do Watykanu materace i zaleciłem Kardynałowi Dziwiszowi sposób zastosowania u Papieża, Papieżowi w kilka dni ustał upływ płynów z ust i znacznie się wyprostował, a co najważniejsze odzyskał świadomość. Odzyskanie świadomości spowodowało, że Papież wymusił na Kardynale Dziwiszu otwarcie okna podczas modlitwy na Anioł Pański, a ponieważ był przegrzany, zapoczątkowało to Jego problemy, które w konsekwencji skończyły się tracheotomią i znacznie przedwczesną śmiercią Papieża. Szczegółowy opis w dalszej treści. W noc poprzedzającą śmierć Papieża śniło mi się, że pisałem artykuł „Medyczny zamach na Papieża” i gdy go skończyłem, w TV ogłoszono, że zmarł Papież. O śnie tym rano opowiedziałem pielęgniarce i lekarce będących na dyżurze oraz mojej rodzinie, pracownikom i kilku kuracjuszom Instytutu. Zacząłem więc pisanie artykułu. W pisaniu artykułu pomagała mi dr Danuta Kosicka oraz profesor z Politechniki Lubelskiej, który był u mnie kuracjuszem. Gdy skończyliśmy pisanie, artykuł przesłaliśmy na stronę internetową, na której na bieżąco podawano informacje o stanie zdrowia Papieża. W dwie minuty po opublikowaniu artykułu, w TV podano informację że zmarł Papież. Wszyscy byli tym mocno zaskoczeni. (Fakt ten można sprawdzić w historii tego portalu internetowego na który wysłałem artykuł.) Po pogrzebie Papieża i powrocie Kardynała Dziwisza oraz siostry Tobiany do Kurii Krakowskiej, wysłałem im ten artykuł. Siostra Tobiana prosiła abym go nie publikował. Dlatego publikuję go dopiero po dziewięciu latach, już po Kanonizacji Papieża. Publikuję go z modyfikacją, ponieważ rozszerzam go o wydarzenia z przed śmierci Papieża oraz po Jego śmierci. Papież nie zmarł na chorobę Parkinsona jak wielu uważa. Aby dla wszystkich stało się zrozumiałe gdzie tkwiła prawdziwa przyczyna problemów ze zdrowiem Papieża oraz abym mógł także na tym przykładzie w niepodważalny sposób udowodnić skuteczność opracowanej przeze mnie terapii która wzmacnia wszystkie naturalne siły organizmu w zwalczaniu niemal wszystkich chorób, w niektórych opisach będę nawiązywał do historii jej powstawania. Chcę bowiem wykluczyć coraz powszechniejszą wiarę w leczenie i zastąpić ją istotną rzetelną wiedzą, którą staram się pisać jak najprostszym językiem. Głównym celem mojej metody było i jest skuteczne wspomaganie naturalnych sił ludzkiego organizmu oraz leczenia konwencjonalnego, a szczególnie skuteczne zapobieganie chorobom. Pomimo, że metoda ta jest wyjątkowo prosta w zrozumieniu i zastosowaniu, to niektórzy ludzie popełniają ewidentne błędy. Błędy te popełniało również wiele osób o wysokiej pozycji społecznej które korzystały z mojej metody, także ci, którzy mają stale do dyspozycji najlepszych lekarzy lub sami są lekarzami, między innymi Szejk Dubaju i Jego rodzina czy Edward Gierek. Znikoma wiedza zachowawcza tych ludzi odzwierciedla znane przysłowie, które mówi; „czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał”. Przysłowie to ma swój dobitny oddźwięk w procesach adaptacyjnych organizmu jakim podlega każdy człowiek, a w których najistotniejszą rolę pełni psychika. Gdy świadomie nie kieruje się psychiką, to sprowadzi ona na manowce zachowawcze każdego człowieka, także Prezydentów, Papieży jak i lekarzy. Aby dowiedzieć się w jaki sposób i dlaczego psychika kieruje człowieka na błędną drogę, dowiecie się z innych rozdziałów tego portalu, a szczególnie z rozdziału „Podstępna adaptacja”. Przekonacie się, że większość informacji jakie tu przekazuję jest wam znana, lecz nie kojarzycie ich z waszymi problemami zdrowotnymi i bytowymi. Po zapoznaniu się z tą metodą, a zwłaszcza po osobistym jej sprawdzeniu, nie będziecie już „głupimi Jasiami” lecz „mądrymi Janami”. Podkreślałem to na każdym moim wykładzie. Mówiłem o tym także podczas wykładów w Domach Pielgrzyma Polskiego w Rzymie. Pytałem tam dlaczego modlicie się pochyleni? Modląc się patrzcie „Bogu w okno, a nie w ziemię”. Człowiek nie został stworzony pochylony, pozycja ta jest pozycją poddańczą, którą przez wiele tysięcy lat wymuszali na ludziach władcy. Tym którzy się nie pochylali, natychmiast ucinano głowę. Działalność w zakresie poprawy i zachowania zdrowia, zacząłem rozpowszechniać od 1992 roku. Od tego czasu skutecznie pomogłem bezpośrednio i pośrednio setkom tysięcy chorym w wielu krajach świata. Szczególnie dobre wyniki uzyskałem przez osiem lat leczenia stacjonarnego w Międzynarodowym Instytucie Zdrowia w Gliwicach ponieważ mogłem tam przez 12 dni obserwować postępy chorych w powrocie do zdrowia i modyfikować opracowaną przeze mnie metodę wspomagania organizmu w powrocie do zdrowia. W Instytucie tym było 106 komfortowych pokoi, mogących pomieścić równocześnie 196 pacjentów, gdzie wraz z zatrudnionymi przeze mnie lekarzami, leczyliśmy z rewelacyjnymi wynikami niemal wszystkie choroby, także uznawane za nieuleczalne, postępujące oraz powstałe na tle zakłóceń genetycznych. Aby nie było wątpliwości co do uzyskiwanych wyników, pacjenci Instytutu byli kierowani przez zatrudnionych u mnie lekarzy na badania, które wykonywali prywatnie przed rozpoczęciem dwunastodniowej kuracji w Instytucie oraz po jej zakończeniu, w różnych laboratoriach, przychodniach i klinikach. Co istotne, opisywane na tym portalu wyniki można uzyskać w każdej chwili na losowo wybranych chorych, ponieważ metoda ta nie jest bioenergoterapią, czy psychoterapią lecz najnowocześniejszą biofizykoterapią złożoną z synergicznych oddziaływań, którą każdy może samodzielnie stosować w swoim domu, a która działa bez względu na to czy ktoś wierzy w jej efekty czy nie. Metodę tę szczególnie polecam katolikom, którzy stanowią około półtora miliarda osób na świecie, a Papież był i zawsze będzie dla nich autorytetem moralnym. Informacje te zacząłem nagłaśniać dopiero po kanonizacji Papieża. Chcę aby przyczyna przedwczesnej śmierci Papieża stała się głośna, a w kontekście tej śmierci aby wszystkim ludziom uświadomić fakt, że istnieją bardzo skuteczne i sprawdzone metody bezinwazyjnego leczenia oraz zapobiegania chorobom lecz decydenci medycyny zamiast je wdrażać, z całą mocą zwalczają tych którzy te metody próbują wprowadzać. Publikacja ta ma także wykazać, że parlamenty niemal wszystkich krajów zostały decyzyjnie zdominowane przez decydentów medycyny konwencjonalnej oraz przedsiębiorstwa farmaceutyczne i dlatego parlamenty nieświadomie bagatelizują najbardziej istotny kierunek ochrony zdrowia, którym powinna być szeroko rozumiana profilaktyka, a szczególnie edukacja społeczeństwa w zakresie rozpoznawania początkowych objawów chorób i umiejętność zapobiegania im w przedwstępnej fazie choroby. Było to również moim głównym celem gdy w 1995 roku kandydowałem na Urząd Prezydenta Polski. Aby społeczeństwo mogło efektywnie skorzystać z niewątpliwie ogromnego postępu medycyny konwencjonalnej oraz z wielu doskonałych leków, niezbędne jest holistyczne zrozumienie ludzkiego organizmu, w tym szeroko rozumiana profilaktyka społeczno zachowawcza. Moje działania zawsze do tego zmierzały i nadal zmierzają. Papież Jan Paweł ll zmarł z powodu błahostki. Lekarze oceniający stan Jego zdrowia wyraźnie zbagatelizowali widoczne objawy Jego organizmu, które powodowały narastający problem z Jego gardłem, a które wynikły z obkurczania się tchawicy. W konsekwencji tego obkurczania, aby Papież się nie udusił, musiano Mu wykonać tracheotomię. Do śmierci Papieża przyczyniło się też nieświadome postępowanie mojej żony, która będąc osobą bardzo religijną martwiła się stanem zdrowia Papieża i nadużywała hasła jakie otrzymaliśmy do centrali watykańskiej, które miało służyć do szybkiego przekazu moich zaleceń dla Papieża. Gdy w TV mówiono coś niepokojącego o zdrowiu Papieża, żona nie informując mnie, wydzwaniała do Watykanu i wypytywała opiekunkę Papieża siostrę Tobianę o Jego zdrowie, co spowodowało odwołanie hasła. Gdy podczas transmisji w TV pokazano Papieża i spostrzegłem reakcję Jego organizmu oraz przyczynę, która to powodowała, nie mogłem się już dodzwonić do Watykanu by przekazać moje zalecenia zachowawcze jakie powinno się natychmiast wykonywać stosując materac jaki podarowałem Papieżowi. Gdy pierwszy raz przywiozłem do Rzymu opracowane i wyprodukowane przeze mnie materace, to w rozmowie z Kardynałem Dziwiszem mocno podkreślałem, że Papież nie może leżeć na materacu dłużej niż jedną godzinę na dobę, dlatego aby nadmiernie nie uaktywnić procesów metabolicznych Jego organizmu. Materac bowiem powoduje, że równocześnie wzmaga się praca całego organizmu. Przed zastosowaniem u Papieża jednego z materacy, Kardynał Dziwisz osobiście testował go na sobie, wykonując autodiagnozę swego organizmu, pod nadzorem zatrudnianej przeze mnie doktor Danuty Kosickiej, co odbywało się w obecności mojej żony i pracownicy. Oddziaływanie materaca na organizm Papieża, uaktywniło komunikację komórkową i układ nerwowy Jego organizmu, a tym samym poprawiło się wydalanie zalegających płynów. Płyny te zalegały z powodu nadmiernego nawadniania organizmu Papieża oraz farmakologicznego odwadniania. W konsekwencji spowodowało to, że organizm zaczął je magazynować gdyż układ chłonny nie był w stanie ich efektywnie wydalać. Dlatego zalegające płyny w znacznej mierze wydalane były przez błony śluzowe jamy ustnej Papieża. Skutkiem zalegania płynów w mózgu i przestrzeni czaszki nie funkcjonowały poprawnie neurony co powodowało, że Papież utracił świadomość swego istnienia. Zastosowanie materaca oraz zaleceń jakie przekazałem Kardynałowi Dziwiszowi sprawiło, że w kilka dni ustał upływ płynów z ust Papieża. Gdy płyny zaczęły wydalać się efektywniej z przestrzeni mózgowych, Papież w kilka dni odzyskał świadomość. Efektywniejsza wymiana płynowa z całego organizmu Papieża przywróciła sprężystość mięśni i unerwienia, także w rejonie kręgosłupa szyjnego i barkowego. To z kolei spowodowało szybkie i znaczące wyprostowanie się Papieża. Każdy kto obserwował Papieża przez lata, widział, że z biegiem czasu coraz bardziej się pochylał, a każdy lekarz wie, że w takich przypadkach unerwienie przemieszcza się aby nie zostało uciśnięte. Unerwienie bowiem wymienia informacje pomiędzy poszczególnymi narządami i centralnym układem nerwowym (jakim jest górny odcinek rdzenia kręgowego oraz mózg). Pod wpływem materaca, napięcia mięśniowe dość szybko się poprawiają, jednak unerwienie nie jest w stanie przemieścić się równie szybko we właściwe miejsca jak napięcia mięśni. U Papieża skutkowało to uciskiem nerwów w okolicy szyj, szczególnie unerwienia które wymieniają informacje pomiędzy tchawicą i centralnym układem nerwowym. Mózg nie otrzymując sygnałów z tchawicy, nieefektywnie uaktywniał zwrotną odpowiedź, co skutkowało jej pogłębiającym się obkurczaniem. (W ostatnich godzinach życia, gdy człowiek umiera, zanikają sygnały rozkurczowe, a nie skurczowe, co prowadzi do zaniku funkcji życiowych.) To właśnie znoszenie się efektywnego skurczu i rozkurczu tchawicy powodowało, że żadne leki podawane Papieżowi w związku z pogłębiającą się niewydolnością oddechową nie działały. Gdy zorientowałem się z jakiego powodu Papież ma problemy z oddychaniem, chciałem szybko poinformować siostrę Tobianę lub Kardynała Dziwisza, aby jak najszybciej wykonywano Papieżowi rozluźniający masaż mięśni kręgosłupa, zwłaszcza szyi oraz założono odpowiednio wysoki kołnierz ortopedyczny na szyję, który uniósł by głowę i odciążył uciskane unerwienie. Gdyby wykonano te zalecenia, niemal natychmiast ustąpił by ucisk, a Papież bez trudu zaczął by oddychać i tracheotomia była by zbędna. (Każdy kto ma podobne problemy, powinien jak najszybciej skontaktować się ze mną. Wówczas kierując się moim instruktarzem usunie niebezpieczeństwo doprowadzenia do tracheotomii.) Gdy nie mogłem się już dodzwonić do Watykanu, zadzwoniłem do siostry Elżbiety z Zakonu Sercanek w Rzymie, aby skontaktowała się z siostrą Tobianą lub Kardynałem Dziwiszem by zadzwonili do mnie, ale i ona też nie mogła się dodzwonić. Siostra Elżbieta trzykrotnie przebywała u mnie w Instytucie na leczeniu i szkoleniu, także po to, aby mogła wspomagać siostrę Tobianę i Kardynała Dziwisza w stosowaniu materaca przez Papieża. Siostry te, także otrzymały ode mnie w prezencie materac, po czasie zakupiły następny. Każdy kto oglądał Papieża w TV widział, że wykonanie tracheotomii nie usunęło przyczyny problemów z Jego gardłem, jednak dzięki jej wykonaniu Papież nie udusił się. Niestety, ucisk unerwienia nadal pozostał. Nie musiał to być ucisk międzykręgowy. Z doświadczeń z wieloma innymi chorymi przebywającymi w moim Instytucie, także chorymi na chorobę Parkinsona, a mającymi podobne problemy zauważyłem, że częściej są to uciski nerwów biegnących przez stwardniałe mięśnie w okolicy kręgosłupa do narządu objętego drżączką, a nie rozwiotczeniem mięśni. Z wyjątkiem jednego pacjenta, u którego drżączka tylko się zmniejszyła, u wszystkich pozostałych uzyskiwaliśmy całkowite ustąpienie drżączki. Każdy kto oglądał Papieża w TV widział, że właśnie Papież miał takie objawy przez wiele lat i każdy widział, że pomimo leczenia medycznego drżączka Papieżowi nie ustąpiła. Nie mogła zresztą ustąpić, bo tak Papieżowi jak i wszystkim chorym leczono i niestety wciąż leczy się objawy drżączki podając im dopaminę, a nie usuwa przyczyn które powodują drżenia. (Czytaj rozdział „Choroba Parkinsona”.) Powyżej napisałem, że gdy znoszą się sygnały skurczowe prowadzi to do zaniku funkcji życiowych. Natomiast gdy do określonych miejsc nie dotrą sygnały rozkurczowe, wówczas mięśnie rozwiotczają się powodując zmiany w stabilnym usytuowaniu kręgosłupa czy kości, np. kości żebrowych, co powoduje, że żebro zachodzi na żebro w wyniku czego powstają ostre bóle międzyżebrowe. Również występujące bóle kolan czy bioder, które są coraz powszechniejsze już u ludzi młodych, zwłaszcza długo siedzących przed komputerem, też mają podobną przyczynę. Chorzy leczeni w moim Instytucie, zwłaszcza dzieci, którzy mieli rozwiotczenia mięśni utrzymujących kręgosłup, to nierzadko bywało, że już po pierwszej nocy przespanej na materacu napięcia znacznie się zwiększały, a bywało, że nawet całkowicie się normowały. Kolejne noce coraz bardziej utrwalały powrót napięć skurczowo rozkurczowych. Natomiast wolniej normowały się napięcia mięśni w przypadku ich nadmiernych skurczów. Gdy w odpowiednim czasie osoby mające podobne problemy, oprócz zastosowania materaca, a także leków i odpowiedniej diety czy innych środków odbudowujących chrząstkę stawową, zastosują zalecaną przeze mnie gimnastykę, wówczas bóle oraz objawy choroby znacznie szybciej znikają. Wspomagając organizm moimi metodami należy rozsądnie zażywać leki, ponieważ organizm efektywniej je wchłania i można je łatwo przedawkować, a wówczas organizm może zablokować ich naturalną syntezę. Dlatego osoby które zażywają leki i równocześnie stosują moją metodę powinny być pod kontrolą leczącego lekarza, który powinien stopniowo ograniczać ilość podawanych leków. Bardzo trudno jest zrozumieć jak to się dzieje, że pomimo, iż masowo przez 23 lata publikowałem te informacje a przez osiem lat wraz z lekarzami udowadnialiśmy uzyskiwane w gliwickim Instytucie efekty, to pomimo to np. w kolejkach na wstawienie endoprotezy czeka tysiące cierpiących chorych? Decydenci medycyny zamiast podjąć współdziałania, ze mną i z lekarzami których zatrudniałem, z całą agresją podejmowali z nami walkę. Natomiast Izba Lekarska wykazała się największym draństwem jakie można sobie wyobrazić, karała lekarzy za to, że pracują u mnie w gliwickim Instytucie, pomimo, że znacznie skuteczniej pomagali chorym niż leczyli chorych lekarze w ośrodkach zdrowia. Większe draństwa wyzwala u człowieka tylko wojna. Każdy widzi, lecz do świadomości ludzi nie dociera fakt, że decydenci medycyny prowadzą nieustanną agresywną wojnę z tymi, którzy chcą skutecznie pomóc chorym. Do świadomości ludzi nie dociera fakt, że tak naprawdę decydenci medycyny prowadzą bezkarną wojnę z całym społeczeństwem zniewalając lekarzy oraz wykorzystując do tego prawa ustanawiane przez nieświadomych tego polityków. Czy nie dowodzi to, że profesor Zbigniew Religa miał rację, sugerując w swej wypowiedzi w Wiadomościach TVP, że celem lecznictwa konwencjonalnego jest zdrowotne wyniszczanie społeczeństwa? Dowód na to przedstawię tu także ja. Niektórzy pacjenci którzy leczyli się u mnie na chorobę Parkinsona, na początku mieli znacznie większą drżączkę niż Papież, lecz w kilka dni całkowicie im ustępowała, a tylko u jednego pacjenta jedynie zmniejszyła się. (W każdej chwili mogę powtórzyć te wyniki.) W ich przypadkach oprócz stosowania materaca, zatrudnieni przeze mnie rehabilitanci dodatkowo wykonywali im odpowiedni masaż karku i szyj, a gdy drżączka obejmowała inne części ciała, także miejsc unerwień odpowiadających za to drżenie. Pacjenci pod nadzorem rehabilitantów codziennie wykonywali zalecane im przeze mnie ćwiczenia. Równoczesne połączenie oddziaływania materaca, masaży jak i ćwiczeń przywracało im sprężystość mięśni karku oraz szyj jak i całego ciała, dzięki czemu uciski unerwienia zwalniały się, a drżączka znikała. Papieżowi drżączka nie ustępowała, ponieważ zbyt późno zastosowano u Niego materac i nie stosowano takich zabiegów, a Papież coraz bardziej się pochylał i pogłębiał rozluźnione mięśnie kręgosłupa i nadmierne napięcia innych mięśni, co tym samym powodowało uciski unerwień. Nie jest prawdą, że choroba Parkinsona powodowana jest syntezą zbyt małej ilości dopaminy przez komórki istoty czarnej usytuowanej w mózgu. Doktor Parkinson mylił się! Dzieje się zupełnie odwrotnie, to zakłócenia w przekazie informacji o pracy mięśni do centralnego układu nerwowego powodują naturalne ograniczania syntezy dopaminy. Gdy ta naturalna synteza jest systematycznie zakłócana, to komórki istoty czarnej które syntezują dopaminę ulegają autoagresji ponieważ mylnie zostają rozpoznawane jako niepotrzebne. Gdyby organizm nie ograniczał syntezy dopaminy i bez potrzeby ją produkował, wówczas musiał by ją jakoś zużyć. Uaktywniał by wówczas drżenie mięśni w dzień i w nocy by zużyć nadmiar dopaminy i chorzy nie mogli by pracować podczas dnia, ani zasnąć w nocy, a właśnie w taki sposób kończą życie chorzy na chorobę Parkinsona. Jeśli decydenci medycyny zwalczają mnie i moją metodę bojąc się utraty swej jednowładczości nad narodami, to wykazują się tym podłością wobec ludzkości, którą można by porównać tylko do działań doktora Mengele i nazizmu. Na spotkaniach z chorymi na chorobę Parkinsona, jej objawy zawsze porównuję do migającego światła w żarówce z powodu jej niedokręcenia. Nikt z tego powodu nie zwiększa napięcia w sieci lecz dokręca żarówkę! Jednak lekarze zajmujący się leczeniem nie tylko tej choroby, nad którymi dominują decyzyjni naukowcy, podając chorym dopaminę postępują odwrotnie – „zwiększają napięcie w sieci”! (Więcej informacji w rozdziale „Choroba Parkinsona”.) Szanowni Państwo, zastanówcie się, przecież tysiące lekarzy widziało Papieża w emisjach telewizyjnych i widząc Jego szybkie wyprostowanie, powinni domyśleć się co jest przyczyną obkurczania się tchawicy. Zwłaszcza ci lekarze którzy mieli bezpośredni kontakt z Papieżem i widzieli, że żadne podawane Mu leki nie likwidowały problemów z oddychaniem. Czy możliwe jest, że kiedyś dowiemy się czy lekarze leczący Papieża na drżączkę chcąc przed całym światem wykazać swą bezkarność tak bardzo się nad Nim znęcali, a w wyniku nadmiernych drżeń aby nie cierpiał podawali mu leki? Czy też było to po prostu zapyziałe standardowe postępowanie medyczne? Możliwe też, iż kiedyś decydenci medycyny przyznają się, że świadomie wypaczali psychikę przyszłych lekarzy na Uniwersytetach Medycznych aby utrzymać swą bezwarunkową władzę nad narodami i utrzymania pseudo prestiżu naukowca, a przede wszystkim biznesu medycznego. A może wartości z tego wynikające są dla decydentów medycyny znacznie więcej warte niż wartość ludzkiego zdrowia i życia? Kardynał Dziwisz oraz siostra Tobiana jak i pozostałe osoby sprawujące nad Papieżem codzienną opiekę byli Mu całkowicie oddani, a mając tak troskliwą opiekę, Papież mógł żyć jeszcze wiele lat. Papież dożył tylu lat także dlatego, że tylko sporadycznie korzystał z leczenia konwencjonalnego. Gdyby korzystał z armii lekarzy, jak to niektórzy sądzą, to Jego organizm znacznie wcześniej został by zatruty lekami. Papież Jan Paweł ll, niewątpliwie był człowiekiem bardzo pobożnym i nieskazitelnie uczciwym. Nie bez powodu został uznany za świętego. Jak zatem ma się zapis w Biblii, w wersecie Mądrość Syracha (w) 38:15 „Grzeszący przeciw Stwórcy swemu niech wpadnie w ręce lekarza”? Gdyby Kardynał Dziwisz i siostra Tobiana odważnie i otwarcie współpracowali ze mną, zwłaszcza gdy narastały problemy z Jego oddychaniem, to wszystko potoczyło by się inaczej. Po wykonaniu Papieżowi tracheotomii również nie nawiązano ze mną kontaktu. Nie nawiązywano go zapewne dlatego, ponieważ największe media w Polsce, zwłaszcza telewizja, masowo emitowały o mnie kłamliwe informacje. Wrócę do zastosowania mojej pierwszej metody u Papieża w 1994 roku Nie było to tak, że przyszedłem do Watykanu i zaproponowałem pomoc Papieżowi oraz księżom, zakonnikom i zakonnicom. To mnie poproszono abym im pomógł. Zaczęło się to tak. W 1993 roku otrzymałem list od mężczyzny, który wraz kilkoma innymi wyleczyli się moją metodą z cukrzycy. Mężczyzna ten poinformował mnie, że w lutym 1994 roku odbędzie się pielgrzymka do Klasztoru na Jasnej Górze w Częstochowie, w której wezmą udział osoby chore na cukrzycę z całej polski i abym tam przyjechał i opowiedział wszystkim o mojej metodzie. Natychmiast udałem się do Przeora Klasztoru na Jasnej Górze pokazując mu ten list. Przeor po przeczytaniu poprosił na spotkanie ze mną zakonnika który studiował medycynę na Akademii Medycznej i nie podjął pracy jako lekarz lecz wstąpił do zakonu. Na wszystkich spotkaniach z ludźmi gdziekolwiek były one organizowane, aby przekonać ludzi o słuszności i skuteczności opracowanych przeze mnie metod, zawsze wykonywałem im autodiagnozę. Wiadomo, że diagnoza, są to medyczne działania rozpoznające chorobę, zazwyczaj przy pomocy diagnostycznych urządzeń i innych metod medycznych. Natomiast autodiagnoza jest to opracowany przeze mnie sposób prowokowania organizmu aby sam wskazał miejsca chorobowo zmienione. Gdy Przeor jak i ów zakonnik po wysłuchaniu mnie przekonali się co do skuteczności mojego opracowania, a ponadto autodiagnoza poprawnie wykazała ich dolegliwości, natychmiast zaprosili mnie na kolejne spotkania na Jasnej Górze, które odbywały się w odstępie co kilka tygodni. Na pierwsze spotkanie przyszła połowa zakonników, a na następne druga połowa. Potem konsultowałem poszczególnych zakonników telefonicznie i na kolejnych indywidualnych spotkaniach. Gdy przyjechałem na drugie spotkanie, natychmiast podeszła do mnie grupa zakonników opowiadając mi z wielką pasją o uzyskanych efektach zdrowotnych. Szanując czas czytelników opiszę tylko jeden przypadek osiemdziesięcioletniego zakonnika, który podszedł do mnie i zaczął kilkakrotnie unosić do góry nogi, raz jedną, raz drugą, mówiąc; widzi pan jaki teraz jestem sprawny? Przedtem ledwo powłóczyłem nogami, tak duże trudności miałem z chodzeniem, a o uniesieniu nogi do góry nawet nie marzyłem… W końcu nadszedł termin gdy na Jasną Górę dotarły pielgrzymki z całej Polski. Po mszy, wszyscy udali się do dużej auli na terenie Klasztoru, w której odbywają się różne spotkania. Na początku spotkania Przeor przedstawił mnie i powiedział, że będę mówił o informacjach zawartych w komórkach organizmu, które sterują naszymi wszystkimi funkcjami oraz o skutecznym leczeniu cukrzycy. Poprosiłem jednak aby najpierw omówiono wszystkie zaplanowane tematy, a ja wystąpię na końcu, ponieważ z doświadczenia wiedziałem, że po moich prelekcjach zawsze jest wiele pytań. Wspomnę, że na spotkaniu tym wystąpił także dyrektor ówczesnej Polfy i opowiadał jak bardzo zanieczyszczoną insulinę importuje się z zagranicy i w jaki sposób niszczy się bardzo dobrą i skuteczną insulinę Polfy doprowadzając tym samym Polfę do bankructwa. Opowiadając o tym nie mógł on powstrzymać się od płaczu. Na końcu spotkania wystąpiłem ja i zacząłem mówić o samoistnym cofaniu się cukrzycy i wielu innych chorób oraz dlaczego choroby te samoistnie ustępują. Po krótkim czasie odezwał się jeden z lekarzy, współorganizator tego spotkania, zarzucając mi kłamstwa. Wówczas z sali odezwało się kilka osób, które potwierdziły, że oni także pozbyli się cukrzycy stosując moją metodę. Wtedy lekarz ten podszedł do mnie i wyrwał mi mikrofon mówiąc, że nie będzie tu pan robił sobie reklamy… Osoby z Sali zaczęły protestować, że chcą mnie wysłuchać do końca. Wtedy lekarz ten wyłączył mikrofon abym nie mógł dalej mówić. Powiedziałem zatem do wszystkich, aby wyszli z sali ci którzy nie chcą mnie słuchać. Wyszło zaledwie kilka osób, a pozostali nadal oczekiwali na moją prelekcję. Gdy zacząłem mówić bez mikrofonu, wtedy lekarz ten wyłączył oświetlenie i nadal uniemożliwiał mi prelekcję. Wówczas z sali padła propozycja abyśmy wyszli na parking i tam chętnie wszyscy mnie wysłuchają. Chcę podkreślić, że był to luty i było bardzo zimno. Pomimo tego ludzie ci słuchali mnie na parkingu ponad godzinę. Po dwóch tygodniach któryś z pielgrzymów przysłał mi miesięcznik „Diabetyk”, który wydaje Górnośląskie Stowarzyszenie Chorych na Cukrzycę w Katowicach. W miesięczniku tym oczerniono mnie i całkowicie przekłamano opis zdarzenia na Jasnej Górze. Pojechałem zatem do tego Stowarzyszenia, które wówczas mieściło się w Katowicach przy ulicy Mariackiej, i wręczyłem prawdziwą treść zdarzenia jakie miało miejsce na Jasnej Górze, prosząc o sprostowanie tej konfabulowanej. Nigdy jej jednak nie opublikowano. Na kolejnym spotkaniu w Klasztorze w Częstochowie Przeor powiedział mi, że Papież też ma problemy ze zdrowiem i zapytał mnie czy mógłbym i Jemu pomóc. Ponieważ ja również zamierzałem dotrzeć do Watykanu na prośbę innych księży, zatem ucieszyłem się z tej propozycji i natychmiast się zgodziłem. Poprosiłem jednak aby Przeor powiadomił Papieża lub Jego sekretarza, że przyjadę do Rzymu. Do Papieża napisał także list proboszcz chrzanowskiej Parafii, euforystycznie polecając moją metodę leczenia. Ponieważ akurat wybierałem się do Stanów Zjednoczonych na spotkania z Polonią w kilku miastach, zatem postanowiłem połączyć te dwie podróże i już po dwóch tygodniach byłem w Rzymie. W Domu Pielgrzyma Polskiego na Via Cassia gdzie nocowaliśmy miałem trzykrotnie prelekcję dla zmieniających się grup duchownych. W Domu Pielgrzyma Polskiego zostawiłem samochód którym przyjechałem do Rzymu, a z lotniska w Rzymie poleciałem samolotem na spotkania do Nowego Jorku, a potem do Chicago i Los Angeles. Tak się złożyło, że w tym czasie Papież pośliznął się w łazience i złamał kość szyjki głowy udowej. Założono Mu zatem endoprotezę. A ponieważ za kilka dni miało odbyć się w Bazylice św. Piotra, Święto Rodzin, podczas którego Papież zawsze udziela ślubu dwunastu małżeństwom, zatem postanowiono, że tym razem ślubów udzieli któryś z kardynałów. Lekarze bowiem odradzali Papieżowi taki wysiłek. Gdy wróciłem do Rzymu po samochód, okazało się że siostra Dominika przekazała Papieżowi moje biostymulatory i powiedziała uradowana, że Papież zastosował je i dzięki temu samodzielnie mógł udzielić ślubów. Media w wielu krajach na świecie, także w Polsce, podały wówczas informację, że Papież, pomimo, że według oceny lekarzy nie mógł dokonać takiego wysiłku, to jednak przeszedł przez Bazylikę w obie strony, co stanowiło długość boiska sportowego, i udzielił ślubów. Oczywiście nikt nie wspomniał, że to dzięki zastosowaniu przez Papieża mojej metody. Jednak informacja ta „pocztą pantoflową” dotarła do kościołów w krajach w których odprawiano msze dla poloni. Zaczęto mnie zatem zapraszać do różnych państw i miast, gdzie w salach przykościelnych przeprowadzałem prelekcje, które księża zapowiadali podczas każdej mszy. Trwało to tak do 1998 roku. Wtedy miałem mieć, któryś już raz w ciągu tych lat, wykład w Sali przykościelnej w Londynie. W godzinach przedpołudniowych miałem natomiast spotkanie w POSKu w Londynie, gdzie każdego roku po kilkadziesiąt razy organizowano dla Polonii moje prelekcje. Po spotkaniu w POSKu podszedł do mnie jakiś ksiądz i niezbyt grzecznym tonem powiedział mi, że spotkania w sali przykościelnej nie będzie. Pomimo mojego nalegania nie chciał mi powiedzieć dlaczego. W Polsce jednak księża którzy leczyli się moją metodą, a potem w gliwickim Instytucie, nadal mnie zapraszali na spotkania. Gdy pojechałem do Rzymu, również nie udało mi się uzyskać informacji dlaczego zamknięto mi drogę do spotkań z ludźmi w salach przykościelnych. Wspomnę, że gdy wracałem z podróży do Izraela, jak zwykle przez Rzym, wówczas będąc na audiencji u Papieża podarowałem Mu różaniec. W pierwszej chwili, Papież nie chciał go przyjąć, ale gdy powiedziałem, że różaniec ten poświeciłem na Grobie Chrystusa, zatem możliwe, że energia tego świętego miejsca przekazana poprzez ten różaniec Waszej Świątobliwości może sprawi, że i Wasza Świątobliwość odwiedzi to święte miejsce. Jak wiadomo, Papież po pewnym czasie poleciał do Jerozolimy i odwiedził Grób Chrystusa. W 2003 roku gdy Papież znacząco pochylał się i słabł, a z ust miał ciągły upływ płynów, wówczas księża jak i parafianie, którzy korzystali z mojej metody lub korzystała z niej ich rodzina, poprosili mnie abym pomógł także Papieżowi. Kilka osób zadzwoniło do o. Hejmo oraz do Kardynała Dziwisza i przekonali ich o skuteczności mojej nowej metody i materacu, w którym zaprogramowałem oddziaływania które nadspodziewanie szybko prowokują cały organizm do samonaprawy. Napisałem zatem list do Kardynała Dziwisza proponując pomoc Papieżowi, na który natychmiast odpowiedział, że dziękuje mi za dobre chęci, ale Papież ma troskliwą opiekę. Oglądając transmisję pielgrzymki Papieża na Słowacji widziałem Jego ogromne osłabienie, pochylenie i upływ płynów z ust. Wiedziałem dlaczego tak się dzieje, zadzwoniłem więc ponownie do Watykanu i powiedziałem Kardynałowi Dziwiszowi, że jednak przyjadę z materacami, po to aby ktoś kompetentny sprawdził ich skuteczność zanim skorzysta z nich Papież. Tym razem Kardynał Dziwisz już nie zaoponował. Do Rzymu wziąłem ze sobą dwa materace, a oprócz żony pojechała ze mną dr Danuta Kosicka, która przez czterdzieści lat była pulmonologiem i najdłużej z pośród lekarzy których zatrudniałem pracowała u mnie w Instytucie. Jak zwykle pojechałem do Domu Pielgrzyma Polskiego, którym zarządzał ojciec Konrad Hejmo, a który został uprzedzony o moim przyjeździe. Zanieśliśmy materace do wskazanego nam pokoju, do którego na test autodiagnostyczny przychodzili księża, zakonnicy oraz zakonnice. Materace testowano w obecności dr Kosickiej oraz zakonnic. Materac testował także biskup z Krakowa, bliski przyjaciel Papieża, starszy od Papieża o dwa lata i jak na swój wiek bardzo sprawny. Autodiagnoza jaką mu wykonałem wykazała, że ma tylko problem z ramieniem i obojczykiem. Było to dla nas ogromnym zaskoczeniem, ponieważ osobom w tym wieku autodiagnoza wykazuje wiele chorób. Na test przysłano także polską lekarkę, która na stałe mieszka i pracuje w Rzymie, a której polecono by sprawdziła działanie materaca i jak mi powiedziano, bierze udział w konsylium, w przypadkach gdy potrzebna jest pomoc medyczna dla Papieża. Gdy lekarka ta weszła do pokoju, natychmiast dość obcesowo zapytała; co tu za pseudo naukowe metody propagujecie! Powiedziałem więc do niej, że zamiast natychmiast krytykować, najlepiej będzie gdy położy się na materacu i wykona autodiagnozę, a ja w tym czasie opowiem jej na czym oparłem działanie tej metody. Już po kilku minutach leżenia na materacu zaczęła mówić o swoich odczuciach autodiagnostycznych. Wszystkie miejsca chorobowe jakie wskazał jej organizm zgadzały się z jej aktualną wiedzą, z wyjątkiem jednej. Stwierdziła wtedy; no tak, to by się zgadzało…, a dotychczas myślałam, że jest to inny problem. Stała się wówczas bardzo miła i zaczęła analizować w jaki sposób dotrzeć z materacem do Papieża. Było już późno, zatem w tym dniu zakończyliśmy testy, a ja poszedłem do pokoju ojca Hejmo, który to pokój miał nie więcej niż dwanaście metrów kwadratowych i był bardzo skromnie urządzony. Już na początku naszej rozmowy o Hejmo uniósł sutannę pokazując mi zażylaczone nogi, na których były również krwiste wybroczyny i powiedział do mnie; widzi Pan, wszyscy mamy takie nogi po stosowaniu pana biostymulatorów, Papież także. W tym momencie wyjaśniło mi się dlaczego od 1998 roku nie pozwalano mi propagować mojej metody w salach przykościelnych na świecie, jak to robiłem od 1994 roku. Gdy jeszcze o. Hejmo powiedział mi, że Papieżowi stworzył się guz nowotworowy na kolanie i lekarze ze Stanów Zjednoczonych proponowali wstawić Mu endoprotezę kolanową lecz Papież na to się zgodził, wówczas zrozumiałem dlaczego Papieża przez te lata wożono w fotelu. Ojciec Hejmo powiedział mi taż o katapulcie zamontowanej pod siedziskiem fotela, z której wystrzeliwano Papieża do pozycji stojącej. Robiono tak ponieważ Papież sporo ważył i obsługa miała trudności z Jego podnoszeniem. Któregoś razu Papież nie zrównoważył ciała przed wystrzeleniem siedziska i niewiele brakowało aby doszło do tragedii. Od tej pory zaprzestano używać katapulty. Z dalszej części rozmowy wywnioskowałem, że incydent ten spowodował także inne problemy. Gdy o. Hejmo powiedział mi o zażylaczeniu i wybroczynach nóg u Papieża, wtedy natychmiast zapytałem, a czy wymienialiście codziennie po kilka razy skarpety frotowane spodem lub wkładki filcowe, których celem jest odbieranie toksyn wysączających się z nóg, o czym mówiłem tu na każdym spotkaniu oraz napisałem o tym w książce pt. „Leczenie przepływem informacji”, których dziesięć egzemplarzy zostawiłem wam, a jedną w języku angielskim podarowałem do Biblioteki Watykańskiej? Przecież wyraźnie podkreślałem, że jeśli wzmacnia się krążenie, to tym samym intensyfikuje się metabolizm, a w efekcie szybszego spalania tworzy się zwiększona ilość toksyn. Osłabiony organizm nie jest w stanie ich wydalić naturalną drogą, ponieważ chorzy ludzie, a także Papież, zbyt mało chodzą, zatem organizm wypycha je do nóg. Wymiana skarpet ma na celu odbiór tych toksyn. Jeśli się ich nie odprowadzi, wówczas odkładają się one w naczyniach żylnych i tętniczych oraz w tkankach obwodowych nóg tworząc wybroczyny i żylaki. Ponadto naczynia obwodowe, zwłaszcza nóg, a w mniejszym stopniu także rąk i głowy, pełnią rolę stresu naczyniowego. Zadaniem tego stresu jest obwodowe ograniczanie przepływu krwi i skierowanie tego zaoszczędzonego nadmiaru do chorych lub osłabionych narządów, w celu pozyskania przez nie większej ilości składników odżywczych. Ponadto jeśli znosimy skurcze stresowe naczyń obwodowych, to nie tylko tworzą się wybroczyny i żylaki ale wówczas również serce zostaje znacząco przeciążone, ponieważ nie dość, że musi przepompowywać zwiększoną ilość krwi do chorych narządów, to równocześnie musi krew dostarczać do naczyń obwodowych, które nie ulegają obkurczeniu. Zatem nie tylko, że nie nastąpi efektywniejsze dokrwienie ale w nadmiernie obciążonym sercu może powstać zawał. Wtedy o Hejmo natychmiast zadzwonił do Kardynała Dziwisza i skrótowo opowiedział mu o tym co ode mnie usłyszał. Na drugi dzień o. Hejmo zawiózł mnie do Castel Gandolfo na audiencję do Papieża abym mógł coś więcej powiedzieć na temat Jego zdrowia. Ująłem Papieża za rękę i trzymając ją przez cały czas zacząłem do Niego mówić poruszając różne tematy na które powinien zareagować. Jednak On nieustannie patrzył w górę w jeden punkt, a oczy Mu nawet nie drgnęły. Po powrocie o. Hejmo zapytał mnie, jak wiedzę Papieża? Odpowiedziałem jednym słowem NIEOBECNY i zacząłem mówić dlaczego Papież utracił świadomość. W pewnym momencie o. Hejmo zrozumiał dlaczego Papież ma upływ płynów z ust i dlaczego nie ma świadomości swego istnienia, zatem przerwał mi i połączył mnie z Kardynałem Dziwiszem abym mu o tym osobiście powiedział. Gdy zacząłem mówić o działaniu materaca i mojej kolejnej metodzie, Kardynał Dziwisz powiedział mi, że do Watykanu każdego miesiąca przychodzi około 3000 listów z propozycjami pomocy dla Papieża i nie jest możliwe ich zweryfikowanie. Zaczął mnie jednak słuchać, zatem i Jemu zacząłem mówić to samo co ojcu Hejmo lecz znacznie szerzej. Rozmawialiśmy ze sobą bardzo długo. Powiedziałem, że Papież z powodu osłabionego krążenia jest nawadniany i odwadniany, czego dowodem jest upływ płynów z ust. Aby usunąć z organizmu nadmiar płynów, lekarze zazwyczaj podają furosemid lub inne moczopędne farmaceutyki. Jednak dawkę tą trzeba systematycznie minimalnie zwiększać, ponieważ organizm podlega adaptacji i przyzwyczaja się do danej dawki leków, zatem czeka na coraz silniejszy zewnętrzny bodziec chemiczny. Dlatego pomimo farmakologicznego wspomagania i odwadniania organizmu, płynów zalega coraz więcej. Na początku gromadzą się one zazwyczaj w tkankach obwodowych i narządach których układ chłonny jest mniej wydolny. W końcu płyny wypychane są także do przestrzeni mózgowych. Zastoje płynowe zgromadzone w mózgu osłabiają emisję sygnałów elektrycznych pomiędzy neuronami, co musi skutkować stopniową utratą pamięci, a następnie utratą świadomości swego istnienia co jest także przyczyną chorób narządów które nie są kontrolowane przez mózg, nie tylko chorób starczych i chorobę Alzheimera, którą też można skutecznie i szybko zwalczać moją metodą. Gdy toksyny gromadzą się w nadmiernej ilości, organizm szuka sposobu pozbycia się nadmiaru tych płynów, u Papieża wydalał je poprzez błony śluzowe jamy ustnej. Dlaczego z ust? Ponieważ z powodu dużego pochylenia się Papieża i spowodowanego tym ucisku unerwienia odpowiedzialnego za funkcje naczyń chłonnych usytuowanych w głowie, płyny zalegały w przestrzeni mózgu. Podkreślałem Kardynałowi Dziwiszowi, że leżenie na moim materacu powoduje, iż wzmacnia się układ chłonny, a dopiero potem powoli tętniczy i żylny, i to bez zwiększania ilości leków, wówczas zalegające płyny samoistnie wydalają się z organizmu naturalną drogą, dzięki czemu można powoli odchodzić od leków odwadniających. Gdy wydalą się płyny zalegające w przestrzeni mózgu, Papież będzie odzyskiwał świadomość. Tak działo się u wielu pacjentów w gliwickim Instytucie. Ponownie podkreśliłem, że leki odwadniające jakie stosują lekarze, powodują efekt błędnego koła, im częściej się je zażywa, tym większe tworzą się zastoje i więcej leków odwadniających trzeba podawać, ponieważ organizm przyzwyczaja się do nich i czeka na coraz silniejszy bodziec chemiczny. Tak dzieje się w przypadku każdego długotrwałego leczenia farmaceutycznego. Ponadto zaproponowałem też aby zastosować u Papieża masaż limfatyczny, który jeszcze bardziej wzmocni wydalanie zalegających płynów i co najważniejsze nie uzależni organizmu Papieża od leków odwadniających lecz uwolni od ich stosowania. Bardzo mocno podkreśliłem, że Papież nie może korzystać z materaca dłużej niż jedną godzinę na dobę, a gdy Jego organizm wzmocni się, nie więcej niż dwie godziny. Stało się dokładnie tak jak powiedziałem Kardynałowi Dziwiszowi, że się stanie. Najpierw już po kilku dniach ustał upływ płynów z ust Papieża i Papież odzyskał świadomość oraz mógł swobodnie i rozumnie rozmawiać. Gdy po pewnym czasie od śmierci Papieża dziennikarka tvn-u zapytała w Krakowie rzecznika Krakowskiej Kurii, czy Papież spał na materacu Piotrowicza, wówczas odpowiedział on, że materac został przyjęty jak każdy dar, ale nie trafił on do sypialni Papieża i Papież na nim nie spał – jak wynika z moich zaleceń przekazywanych Kardynałowi Dziwiszowi odnośnie stosowania materaca przez Papieża nie dłużej niż przez godzinę na dobę, Rzecznik ten powiedział prawdę. Podczas naszej rozmowy, podkreślałem Kardynałowi Dziwiszowi, że Papież nie może umrzeć nie mając świadomości iż odchodzi, gdyż jego dusza zamiast przejść do Boskiej Światłości będzie się błąkać. Przytoczyłem wtedy słowa znanej modlitwy „Od nagłej, nieszczęśliwej śmierci, zachowaj mnie Panie”. Mówiłem, że dusza człowieka który odchodzi nagle, jak też tego który umiera nieprzytomny, nie jest w stanie przejść płynnie z umierającego ciała wprost do Boskiej Światłości i błąka się manifestując w otoczeniu różne pośmiertne reakcje, które ludzie odbierają jako manifestowanie się ducha. Naukowcy obecnie nazywają to, przechodzeniem struktury energii do świata równoległego, a dziś jest niemal pewne, że wiedza jaką pozyskaliśmy podczas życia uwalnia się podczas śmierci i zapisuje się w przestrzeni magnetycznej bliższego i dalszego otoczenia. Niektórzy nazywają to wstępowaniem ducha na określony poziom człowieczeństwa. W takich przypadkach egzorcyści, którzy też niewiele z tego zachowania się ducha rozumieją, wypędzają, jak to określają, „złego ducha”… Księża idący z ostatnią posługą do umierających, też czasem doświadczają takiego wychodzenia ducha z ciała. Natomiast nigdy nie słyszałem, aby jakiś lekarz pisał czy mówił, że też miał takie odczucie gdy obserwował umierających pacjentów. Dlaczego? Ponieważ lekarze podczas swej pracy nie mają ukształtowanej wyciszonej psychiki tak jak duchowni i śmierć pacjenta jest dla nich „chlebem powszednim”. Ponadto każdy rodzaj nastroju człowieka funkcjonuje na innej częstotliwość drgań energetycznych. Dlatego osoby głęboko uduchowione mają różne wybitne zdolności duchowe – jak np. Ojciec Pio. Temat ten, w jaki sposób to się odbywa i jak wspomóc takiego ducha w przejściu do stanu Boskiej Światłości (co robiłem niejednokrotnie) jest zbyt długi aby szczegółowo opisać go w tej treści, dlatego zapraszam do przeczytania całości w rozdziale pt. „Umieranie”, który zapewne również umieszczę na moim portalu. Przy następnym wyjeździe do Rzymu, ja nie mogłem pojechać, zatem pojechała moja żona, dr Kosicka oraz pracownica, która marzyła o audiencji u Papieża, a wiedziała, że nas zawsze zapraszano na audiencję do Papieża. Tym razem wysłałem Papieżowi materac bardziej zmiękczony oraz łóżko rehabilitacyjne ruchome w każdej płaszczyźnie, ponieważ Papież sporo ważył i obsługa miała trudności z jego przemieszczaniem. Kardynał Dziwisz przysłał dwóch pracowników i wskazał pokój w Watykanie do którego pracownicy w obecności żony, dr Kosickiej i pracownicy wstawili tak łóżko jak i materac. Pokój ten znajdował się niedaleko od pokoju z okna którego Papież udzielał błogosławieństwa pielgrzymom przybywającym na Plac św. Piotra. Następnie dr Kosicka wykonała Kardynałowi Dziwiszowi autodiagnozę. Przy tej okazji układając mu emitor fotonów na splocie słonecznym zauważyła, że Kardynał Dziwisz nie miał wykonywanych bajpasów serca jak podawały media, ponieważ nie miał blizny pooperacyjnej. Potem w podziękowaniu Kardynał Dziwisz podarował im woreczek różańców poświęconych przez Papieża oraz zabrał ich na mszę celebrowaną przez Papieża do Jego prywatnej Kaplicy, gdzie wstęp mają tylko nieliczne osoby. Po jakimś czasie Papież zaczął mieć problemy z gardłem, zatem natychmiast wysłałem do Watykanu wydajny nawilżacz powietrza oraz koncentrator tlenu wraz ze specjalnymi workami tlenowymi aby robiono Papieżowi tlenoterapię komorową połączoną z baroterapią, po to by Jego organizm mógł efektywniej pozyskiwać tlen i zwiększoną jego ilość dostarczać do chorych i mniej wydolnych narządów, w celu efektywniejszych samonapraw. Czy wykonywano te czynności, do dziś nie wiem, sądząc jednak po reakcjach jakie się wówczas dość szybko potoczyły nie wykonano Papieżowi baroterapii tlenowej. Wyobraźcie sobie jak bardzo było mi przykro, że znałem przyczynę problemów Papieża, których mógłby się On szybko pozbyć, odzyskać zdrowie i znacznie dłużej żyć, a pomimo moich wielu prób dotarcia do Niego z pomocą, nie mogłem Mu pomóc. Gdy ogłoszono, że Papieżowi została wykonana tracheotomia siedziała obok mnie dr Kosicka, zwróciłem się do niej i powiedziałem; to co Pani doktor, zaczyna się koniec życia Papieża? Na co ona odpowiedziała, niestety, ale tak. W artykule tym nie poruszam innych problemów jakie miał Papież oraz z jakiego powodu, ponieważ nie wypada ich poruszać. Dlaczego przez dziewięć lat milczałem i nie publikowałem tych informacji? Ponieważ niektórzy dziennikarze zachowują się jak medialne hieny. Natychmiast zaczęli by kpić z mojej pomocy udzielanej Papieżowi i z Kardynała Dziwisza, a nie chciałem aby zakłócać kanonizacji Papieża. Dziennikarzy którzy w świadomy sposób konfabulowali informacje o mnie było niewielu, ale z życia każdy z nas wie, że jedno zło opublikowane w mediach, może zniszczyć najuczciwsze działania społeczne tysięcy osób. Natomiast w mojej obronie stanął tylko jeden dziennikarz. Pozostali, w myśl zasady „kruk krukowi oka nie wykole” woleli milczeć. Czas emisji w TV, radiu i miejsca szpalt w gazetach, które przeznaczano na zwalczanie mnie, mojej metody oraz pracujących u mnie lekarzy, w przeliczeniu na reklamy, przekroczyło by 300 milionów nowych złotych! Oczywiście koszty te pokrywali wszyscy telewidzowie, również chorzy, przeciwko którym wymierzone były te kłamstwa, ponieważ nie mieli i nadal nie mają oni świadomości, że finansują te kłamstwa, poprzez zakup reklamowanych produktów. Podkreślę, że ani razu nie zaproszono mnie do żadnej z tych audycji abym mógł się wypowiedzieć. Zapewne dlatego abym nie zdemaskował ich kłamstw i manipulacji w leczeniu chorych, które rozpowszechniali wraz z nieuczciwą grupą lekarzy. Podobnie jak można skutecznie pomóc chorym w chorobie Parkinsona, tak samo można pomóc w niemal wszystkich chorobach, także w przypadkach mukowiscydozy. Gdy zakłócenia sygnałów odpowiedzialnych za wstrzymanie tworzącego się śluzu w płucach nie powstrzymują jego wytwarzania, to nadmierna ilość tego śluzu powoduje, że „płuca się w nim topią”. Dzieci chore na mukowiscydozę niezmiennie leczone w tzw. „nowoczesny naukowy sposób” medycyną konwencjonalną, podobno będącą obecnie w fazie ogromnego rozwoju, uzyskują od nich gwarancję powolnej i przedwczesnej śmierci w młodym wieku. Lekarze bowiem lekami zmniejszają ilość wydzielanego przez płuca śluzu, zamiast przywrócić sygnał nerwowy który tego dokonuje. To dokładnie tak jak w przypadku Papieża – zamiast przywrócić sygnały w układzie chłonnym by organizm sam wiązał i wydalał płyny, podawano Mu leki zwiększające chłonność!!! W przypadku mukowiscydozy, z całą stanowczością twierdzę, że nie są temu winne zakłócenia genetyczne. Zmiany genetyczne to wtórna przyczyna mukowiscydozy, jak i niemal wszystkich innych chorób o podłożu genetycznym, w przypadku których „naukowa medycyna” twierdzi, że ich przyczyną są zakłócenia genetyczne. Tylko niektóre z tych chorób faktycznie są wynikłe z utrwalonych błędów genetycznych, ale i w tych przypadkach można tym chorym skuteczniej pomóc, a nie udawać pomoc, oczywiście jeśli choroba nie stała się już nieodwracalna i chory nie jest w stanie krytycznym. Cóż z tego, że chorzy na mukowiscydozę i inne choroby płuc, którzy leczyli się u mnie w Instytucie, w ciągu zazwyczaj kilku dni generalnie zmniejszały się lub nawet znikały problemy płuc. Nieuczciwi dziennikarze wespół z kilkoma lekarzami manipulowali informacjami w taki sposób aby masowi odbiorcy tych informacji uznawali moje informacje za nieprawdziwe. Dlaczego? No bo każdy człowiek zastanowił by się, jak to jest możliwe, aby jeden Piotrowicz podważał tysiące autorytetów medycznych i ich osiągnięcia naukowe…? O zdołowanej psychice ludzi i przekształceniu ludzkości w medyczne zombie piszę w kilku rozdziałach. Wszyscy chorzy, także na mukowiscydozę, nadzorowani byli przez lekarzy którzy pracowali w Instytucie, między innymi przez doktor Danutę Kosicką, lekarkę pulmonolog z czterdziestoletnim stażem, która także widziała i potwierdzała te wyniki. (Przypomnę, że najpierw była ona u mnie pacjentkom gdyż cała ta naukowa medycyna nie mogła jej pomóc.) Jednak medyczni „Neroni” naszych czasów, tacy jak np. dr Maciej Hamankiewicz obecny Prezes Naczelnej Rady Lekarskiej, umacniani przez media, masowo kłamali i wciąż nadal kłamią. Gdy lekarze zaczęli być wspomagani w zakresie lecznictwa objawowego przez dyktatorskie prawa Unii Europejskiej i jej niewolnicze przepisy, w końcu doprowadzili do tego, że zabroniono wprowadzania na rynek sprzedaży moich materacy. Ponieważ ja nie jestem lekarzem i nie znam się na leczeniu farmakologicznym, dlatego zatrudniałem lekarzy aby korygowali zażywane przez pacjentów leki które im zapisywali lekarze w miejscu ich zamieszkania. Gdyby bowiem pacjenci uzyskując poprawę nadal zażywali taką samą ilość leków lub nagle odstępowali od ich zażywania, wówczas mogli by mieć problemy. Gdy o tym napisałam w gazecie „Świat i Medycyna” jaką wydawał gliwicki Instytut, to wówczas nie tylko dr Kosicka ale i wszyscy pozostali pracujący u mnie lekarze byli wzywani przez Izbę Lekarską i karani za to, że pracują w gliwickim Instytucie, lub byli straszeni, że jeśli nie zwolnią się z pracy w Instytucie to zostanie im zawieszone prawo wykonywania zawodu lekarza???!!! Jak to się ma do etyki zawodu lekarza nie będę pisał ponieważ aż cisną się na usta ostre słowa które w kontekście tylko moich zdarzeń każdy czytelnik tą etykę lekarską może sam ocenić. Prowodyrem tych działań był ówczesny Prezes Śląskiej Izby Lekarskiej doktor Maciej Hamankiewicz, którego potem wybrano na Prezesa Krajowej Rady Lekarskiej, na którym to stanowisku jest do dziś. (Słuchałem jego pierwszej wypowiedzi gdy go wybrano na to stanowisko, a mianowicie powiedział; „będę pilnował interesu lekarzy…, dopiero po pewnym czasie jego wypowiedź była następująca; „będę pilnował interesu lekarzy, no i oczywiście pacjentów…”.) Nie wiem czy do świadomości ludzi dotrze fakt, że Izba Lekarska jest zrzeszeniem lekarzy, a nie pacjentów, i to lekarzom, a nie pacjentom ona służy. To dlatego w mediach co pewien czas dziennikarze piszą, np. że na 3000 skarg złożonych do Izby Lekarskiej przez pokrzywdzonych pacjentów, Izba karze tylko kilku lekarzy. Niestety, niektórzy dziennikarze również zachowywali się w mediach według starej sprawdzonej szkoły krwawych dyktatorów, którzy twierdzili, że osoby którym nie udziela się głosu, nie mają racji. W ten sposób media blokowały dostęp do publikowanych przeze mnie i pracujących u mnie lekarzy informacji, gdy pisałem, że możliwe jest skuteczne leczenie, a szczególnie zapobieganie wielu chorobom postępującym oraz uznawanych za nieuleczalne. Niestety, ludzie, którym media zniekształciły psychikę i zdrowe myślenie, dają posłuch tym medialnym kłamstwom. Jest to ewidentny dowód ogromnego wpływu tych nieuczciwych mediów na kształtowanie społecznej psychiki – czym zresztą dziennikarze wciąż się chwalą, oficjalnie mówiąc, że to oni kształtują opinię społeczną. Jeden ze znanych krakowskich dziennikarzy Henryk C., już nieżyjący, ponieważ „zapalił się papierosami na śmierć”, który przez pewien czas był redaktorem naczelnym wydawanego przeze mnie w Krakowie tygodnika „DZIŚ I JUTRO”, w chwilach szczerości mawiał do mnie, że dziennikarze jeśli zechcą to mogą z diabła zrobić anioła, a z anioła diabła. Powiedział też, że nikt w opinii publicznej nie jest takim jakim jest, lecz jest takim jakim go media namalują. Lub, że; jeśli dziennikarze zechcą, to mogą spowodować, że ludzie będą próbowali chodzić na uszach. Albo, że gdyby Hitler nie miał Goebbelsa to zapewne nie zdobył by władzy i nie doszło by do drugiej wojny światowej. Natomiast powszechnie są znane wypowiedzi Winstona Churchilla, który niejednokrotnie mówił, że „demokracja jest złym sposobem rządzenia społeczeństwem, ale nikt dotąd nie wymyślił nic lepszego”. Gdy przeczytacie rozdział „Dlaczego w 1995 roku kandydowałem na Urząd Prezydenta Polski?”, dowiecie się, że taki uczciwy i sprawiedliwy dla wszystkich sposób opracowałem i głosiłem go podczas tej kampanii prezydenckiej. Dlaczego zatem pomimo wypowiedzi wielu znanych osób, w tym profesorów medycyny, możliwe jest tak drastyczne i bezkarne mieszanie ludziom w psychice przez małą grupkę nieuczciwych dziennikarzy? Ponieważ media, owszem, niezaprzeczalnie są nam służebne i głównie podają prawdziwe informacje. Jeśli jednak chcą kogoś zniszczyć, wówczas pomiędzy ciąg informacji prawdziwych, wplatają konfabulowane, wtedy w ludzkiej psychice wytwarza się ciąg przekonań, że i te informacje są prawdziwe. Aby media nie ponosiły konsekwencji za konfabulowane informacje, zaczęli kupować te informacje od dziennikarzy pracujących na własny rachunek. Gro dziennikarzy to biedota, ponieważ jest im bardzo trudno sprzedać informacje godne niezależnego dziennikarza o wysokiej etyce zawodowej, zatem aby przetrwać, swe reportaże czy artykuły robią na zamówienie. Powiedziała mi o tym dziennikarka, która robiła reportaż o mnie, gliwickim Instytucie i zatrudnianych przeze mnie lekarzach na zamówienie TVnu do programu UWAGA. Gdy skończyła nagrywać kamerą wypowiedzi pacjentów Instytutu podszedłem do niej i powiedziałam; „Pani sumieniu pozostawiam, co Pani zrobi z tym reportażem”. Wówczas odpowiedziała; „ja muszę zrobić ten reportaż, abym mogła otrzymać inne zlecenia…”. Kiedyś w mediach było dość głośno, że pewien polityk publicznie powiedział, że pewien znany dziennikarz stosuje szkołę Goebbelsowską. Wówczas dziennikarz ten wytoczył mu sprawę sądową i autor tej wypowiedzi musiał go przeprosić. Dlaczego zatem możliwe jest mieszanie ludziom w psychice? Ponieważ adaptacji najpierw podlega bardzo chłonna ludzka psychika, a dopiero potem zgodne z jej adaptacyjnym utrwaleniem błędne postępowanie. To właśnie dlatego narody uwielbiają paranoicznych przywódców, którzy po czasie okazują się być psychopatami, a nierzadko zwykłymi mordercami. Psycholodzy społeczni wiedzą, że wpojenie ludziom w psychikę błędnego postępowania, wiąże się z ich problemami, szczególnie ogólnospołecznymi, a zorganizowane usuwanie tych problemów przez partie które te problemy prowokują, to kręcący się biznes, także, a może zwłaszcza biznes medyczno-medialno-polityczny, ponieważ ofiary i koszty ich skutków pokrywa całe nieświadome tego społeczeństwo. Nieuczciwe media wiedzą, że takim postępowaniem powodują ogromne straty społeczne, a zwielokrotniają zyski tym którzy są sponsorami mieszania ludziom w głowach. W oddzielnym rozdziale napiszę o moich doświadczeniach w Izraelu, gdzie działał mój przedstawiciel propagujący moją metodę, a gdzie podczas pobytów zdobyłem ogromną wiedzę społeczną od społeczności żydowskiej. Od tego czasu Żydów nazywam profesorami narodów. Szerzej też opiszę wypowiedź profesora Zbigniewa Religi w Wiadomościach TVP, gdy był Ministrem Zdrowia i powiedział, że gdy lekarze w Polsce przez niemal rok strajkowali i nie leczyli ludzi to śmiertelność w tym czasie spadła o 30%, co w skali roku wynosi około 140000 zgonów. Tak samo śmiertelność ta zmniejszała na Malcie, w Izraelu i Słowenii gdy lekarze strajkowali i nie leczyli chorych. W oddzielnym rozdziale udowodnię, że nie jest to całkowita wina lekarzy lecz w znacznym stopniu polityków i wszystkich ludzi.
Ksiądz Henryk Błaszczyk, duszpasterz służb ratownictwa medycznego, towarzyszący w Moskwie bliskim ofiar katastrofy pod Smoleńskiem, o tym, jak przebiegała identyfikacja ciał i o dzisiejszych wątpliwościach rodzin zmarłych. Rozmowa została opublikowana w listopadzie 2010 r. Janina Paradowska: – Jak to się stało, że po 10 kwietnia ksiądz znalazł się w Moskwie? Ks. Henryk Błaszczyk: – Pojechałem na osobistą prośbę minister Ewy Kopacz, która tuż po katastrofie smoleńskiej kompletowała ekipę patologów sądowych, lekarzy, ratowników medycznych, psychologów, ludzi znających się na logistyce tego typu operacji, którzy mogli ją wesprzeć w tych pierwszych, najtrudniejszych dniach. Rodziny wiedziały, że w samolocie jest ksiądz? Tak, ten lot rozpoczęliśmy zresztą modlitwą. Kiedy padały słowa – i niech się stanie wola Twoja jako w Niebie tak i na Ziemi – to przyznaję, w obecności tych właśnie rodzin, sam przeżyłem głębokie wzruszenie. W tej modlitwie każdy uczestniczył na swój sposób, bo przecież nie wszyscy podzielali moje wyznanie wiary. Miałem jednak wrażenie, iż sama świadomość, że w samolocie obecni są kapłani, bo był również ksiądz pułkownik Marek, kapelan wojskowy, że są psycholodzy, że jest do kogo się odwołać, sprawiła, że już na pokładzie zaczęły się pierwsze rozmowy. Kim byli psychologowie? Oni wywodzili się głównie ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Przede wszystkim z tej uczelni wywodzą się psychologowie przygotowani do wczesnej interwencji kryzysowej. Byli też psychologowie z innych ośrodków oraz ekipa Lotniczego Pogotowia Ratunkowego wraz z lekarzami. Powiedział ksiądz, że już na pokładzie samolotu zaczęły się rozmowy. Z czym zwracano się do księdza, z jakimi pytaniami? Dlaczego Bóg mi to uczynił? Dlaczego on, dlaczego tak strasznie? Jak się ksiądz czuje z tym, że wydarzyła się taka tragedia? A co ksiądz może wtedy odpowiedzieć? Ja mogę uczciwie powiedzieć, że Bóg też ponosi za to odpowiedzialność. On nie jest tylko od rzeczy dobrych i przyjemnych, jest obecny we wszystkim, w życiu i śmierci. Wierzę też, że w zmartwychwstaniu i życiu wiecznym. Przylecieliście do Moskwy i co było dalej? W hotelu czekali już pani minister Kopacz z panem ministrem Arabskim. Przywitali wszystkich przed wejściem do hotelu, a potem zaczęła się pierwsza odprawa, bardzo trudna. Zebrały się wszystkie rodziny i to była pierwsza próba przygotowania ich na obrazy, z którymi się spotkają, a także informacja o procedurach i działaniach oraz pracach wykonanych wcześniej przez obecną już polską grupę. To wszystko miało służyć jak najsprawniejszej i najlepszej identyfikacji ciał. Co można wtedy rodzinom powiedzieć: zobaczycie coś tak strasznego, czego jeszcze nie widzieliście? Należy powiedzieć: wiemy, że państwu zależy na tym, aby wasi bliscy jak najszybciej wrócili do domu, i chcemy wam pomóc w tym właśnie pragnieniu. I tak też się stało. Jak rodziny reagowały? Oczekiwaniem. Bardzo dobrze się stało, że w tym pierwszym etapie przygotowano ich do procedury. Na czym to polegało? Na powiedzeniu im, że powinni pomóc lekarzom patologom sądowym, tym wszystkim, którzy przygotowywali identyfikację, uczestnicząc w procedurze, w przesłuchaniu, dokonać porównania osób, które pamiętają, czy ze zdjęć, czy bezpośrednio. Osoby odpowiednio przygotowane przybierały postawę spełnienia postawionego zadania, jakby odsuwały od siebie dojmujące uczucie bólu, żalu, który oczywiście szybko wracał. Ale konieczność współuczestniczenia w identyfikacji – co może brzmi paradoksalnie – w jakiejś mierze porządkowała ich wewnętrznie, choć na chwilę. Czy w ogóle rodziny miały wyobrażenie, co je czeka? Czy ksiądz miał taką wyobraźnię? Od lat pracuję na misjach humanitarnych, pracowałem w Gruzji, gdzie mieliśmy szpital polowy, pracowałem na Haiti, gdzie wspólnie z przyjaciółmi prowadziliśmy szpital w epicentrum trzęsienia ziemi, na co dzień pracuję wśród osób, które są dotknięte perspektywą rychłej śmierci, widziałem tyle dramatycznych obrazów, tyle osób umarło na moich rękach. Tak się złożyło, że moja praca duszpasterska polega w dużej mierze na przygotowywaniu ludzi do śmierci i zadbaniu, aby po śmierci zachowana była ich godność. Czy spodziewałem się, co zobaczę? Przy całym moim doświadczeniu muszę powiedzieć, że doznałem wstrząsu, gdy po raz pierwszy zobaczyłem rozmiar tego, co się stało. To był najtrudniejszy czas w całym ciągu moich doświadczeń. Cóż więc mówić o rodzinach. Wbrew temu jednak, co się mówi, dużo ciał było zespolonych, chociaż oczywiście bardzo poranionych. To nie była destrukcja zupełna. Te, które były rozczłonkowane, w każdej części objęte były badaniem DNA, nie było ciała, które nie zostałoby potwierdzone badaniem DNA. Kiedy po raz pierwszy zobaczył ksiądz ten rozmiar katastrofy? Następnego dnia rano, kiedy w instytucie medycyny sądowej poprosiłem, aby zwieziono mnie na dół, do dużej sali, gdzie zgromadzone były ciała ofiar katastrofy. Tam też natychmiast, w takim spontanicznym odruchu kapłana, odprawiłem pierwszą stację pogrzebu chrześcijańskiego, poświęciłem te ciała i poleciłem je Bogu zgodnie z rytuałem pogrzebu katolickiego. Uważałem, że nawet jeśli nie wszyscy są katolikami, nie doznają uszczerbku w swojej godności. I patrząc na tę salę pomyślał ksiądz: Boże, przecież te rodziny nie powinny tego zobaczyć, a one muszą zobaczyć? Lęk, że w procesie identyfikacji rodziny będą musiały się skonfrontować z tymi obrazami, towarzyszył mi od momentu, kiedy zobaczyłem te ciała. Na to nakładała się myśl, że ta konfrontacja jest nieuchronna, dlatego prosiłem osoby przygotowujące rodziny, dla których ta intencja też była zresztą oczywista, aby przygotować ciała tak, żeby rodzina nie miała problemów z identyfikacją, a jednocześnie nie musiała się konfrontować z tym bezmiarem obrażeń. To było możliwe? W wielu przypadkach tak, zwłaszcza kiedy były wyraźne znaki identyfikujące, jak narośle czy blizny po przebytych operacjach. Część rodzin kwestionuje obecnie identyfikacje, są nawet wnioski o ekshumację. Ksiądz też ma dziś wątpliwości, uważa, że identyfikacje nie były prawidłowe? Nie mam najmniejszych wątpliwości. Dokonano ogromnego wysiłku dla zachowania najbardziej uczciwej metody identyfikacji ciał. Ten proces mógł trwać bardzo długo, ale Rosjanie, mając doświadczenie wielu katastrof lotniczych, we współpracy z polską grupą, naszymi patologami, ekspertami od kryminalistyki, przeprowadzali z wielką starannością cały proces identyfikacji, który rozpoczynał się od momentu dostarczenia materiału zdjęciowego, genetycznego, od opisów, które powstały w momencie przesłuchiwania rodzin. To wszystko wprowadzane było do programu komputerowego, który zbierał w całość wszystkie informacje. To jest, oczywiście, tylko jedno z narzędzi, bo jednak w końcu ważne jest zobaczenie na własne oczy. Wiem, że niektóre przesłuchania rodzin były bardzo długie, wyczerpujące, ale one nie wynikały ze złej woli, ale właśnie ze staranności. Problemem był może pierwszy dzień, kiedy przesłuchania prowadziło wielu młodych rosyjskich prokuratorów, którzy po raz pierwszy zetknęli się z takimi okolicznościami. Byli nieco sparaliżowani? Trochę tak, gdyż ranga tej katastrofy była ogromna. Drugiego dnia pracowali już doświadczeni prokuratorzy i to dawało się natychmiast odczuć. Oni potrzebne informacje zdobywali o wiele szybciej. Na prośbę rodzin uczestniczyłem w trzech przesłuchaniach i nie znalazłem przejawów złej woli czy jakichś elementów pracy operacyjnej, aby pozyskać informacje, które by nie służyły identyfikacji. Niektórzy przedstawiciele rodzin skarżyli się na arogancję rosyjskich śledczych. Nie spotkałem się z takim przypadkiem, ale może jakiś się zdarzył. Trzeba wziąć pod uwagę, że rodzina przechodziła raz tę procedurę, a prokurator powtarzał ją z wieloma osobami i jakieś zniecierpliwienie, spotęgowane napięciem, bo katastrofa wyjątkowa, mogło się w którymś momencie pojawić jako efekt potwornego zmęczenia wszystkich. Rozmowy odbywały się zresztą w obecności polskich psychologów, a ponieważ brakowało tłumaczy, poproszono polskie siostry zakonne, pracujące od lat w Moskwie i perfekcyjnie znające język rosyjski, co przyspieszyło procedury i było wsparciem dla wielu rodzin. Rodziny były na ogół dzielne? Bardzo dzielne. Nie używam nazwisk w tej rozmowie, ale jednego użyję, bo uważam, że trzeba. Matka pana ministra Handzlika, która w pierwszym dniu, nie znalazłszy ciała swojego syna, z wielką empatią i cierpliwością wspierała inne rodziny. To było wzruszające i budzące podziw. W ogóle rodziny wówczas okazywały sobie życzliwość i szacunek, zwłaszcza gdy oczekiwało się na wejście do sali, gdzie odbywała się identyfikacja. Wielu nie odważyło się wejść? Nie znam statystyki, ale były osoby proszące o zwolnienie ich z tej czynności. Większość jednak chciała, także dlatego, aby przeżyć moment pożegnania, czasem tylko poprzez dotknięcie ręki. To wszystko przecież stało się tak nagle. Wiem, że dwie czy trzy osoby prosiły minister Kopacz, aby to ona dokonała identyfikacji, księdza też proszono? Uczestniczyłem w identyfikacjach jako osoba, której obecność jest odpowiedzią na potrzebę modlitwy. Proszono mnie, abym wszedł i pomodlił się. To były właściwie prośby powszechne. Niełatwa modlitwa w rozpaczy. Po siedmiu miesiącach wzbiera fala pretensji – do Rosjan, do polskich władz, do rządu, premiera, podważa się uczciwość identyfikacji, sekcji zwłok. Co ksiądz sobie myśli, słysząc to wszystko? Przede wszystkim widzę rodziny, które nie mogą do końca przeżyć w spokoju, godnie swojej żałoby. Dla większości z nich to jest właśnie ciągłe powracanie do tych najtrudniejszych chwil, identyfikacji, sekcji, to przymuszanie ich do ciągłego przywoływania najtragiczniejszych chwil i obrazów ich życia, to jest torturowanie ich pamięci. Przymuszanie przez kogo? Przez media, polityków, osoby, które w sposób świadomy, dla różnych – także politycznych lub komercyjnych – celów odwołują się do tego trudnego momentu identyfikacji. Proszę mi wierzyć, gdyż wspólnie z psychologami nadal pracuję z grupą rodzin, że ta niemożność przeżycia żałoby i zamknięcia pewnego jej okresu powoduje ogromny ból i uniemożliwia spojrzenie w przyszłość. Powinni iść naprzód, a przymusza się ich do powrotu w trudną przeszłość. Cierpią? Oburzają się? Czują coraz większy gniew, niezgodę, ale też bezsilność wobec sytuacji, gdy ta smoleńska gra toczy się nadal. Bardzo często towarzyszy im też lęk przed oceną środowiska. Członkowie rodzin tych, którzy zginęli, boją się, że nieustanne przypominanie, komentowanie, otaczanie katastrofy sensacjami zaczyna sprowadzać ich bliskich do formy produktu na sprzedaż, co odziera śmierć z godności. Pytanie o sekcje mnie po prostu zdumiewa, doprawdy nie wiem, czemu ma ono służyć. To odpowiem: polityce, podejrzeniom, że nie wszyscy zginęli w wyniku katastrofy, to ksiądz przecież wie. Niektóre rodziny mówią: chcemy protokół sekcji, bo nie wiemy, dlaczego zginął mój mąż, syn. Są wnioski o ekshumację. Ksiądz wszystko widział. Jaki sens miałaby ekshumacja? Nie znajduję go. Mam w pamięci obraz tych dwóch ciał, o których ekshumacji się mówi, i nie mam tu żadnych wątpliwości. To ma być ekshumacja w celu ustalenia przyczyny śmierci. Co z tego ksiądz rozumie? Rozumiem to w ten sposób, że w pytania, które zadają mi niektóre rodziny, wpisana jest jakaś obawa, lęk, zbudowany zresztą na przyzwoleniu, aby osoby niegodne, nieliczące się z ludzkim cierpieniem, budowały obraz innej przyczyny śmierci niż uszkodzenia wielonarządowe powstałe w wyniku katastrofy. Czasem pytano mnie, czy widziałem rany postrzałowe, ślady po duszeniu. Na miłość boską, ktoś, kto stawia taką tezę, upowszechnia ją i zaraża nią bliskich ofiar, opinię publiczną, dokonuje niebywałej agresji, już nie tylko wobec rodzin, ale wobec społeczeństwa. Jeżeli jedna z matek, dotknięta bólem, mówi o przylocie jakiegoś innego samolotu i jego wylocie poza teren katastrofy, o podkładaniu ciał, to proszę sobie wyobrazić, jakiej agresji musiano dokonać na wyobraźnię tej matki właśnie tworzeniem i utrwalaniem nieprawdziwych obrazów i hipotez, że ona dopuszcza myśl, iż to może być prawda. Kim musi być człowiek, aby zadawać takie cierpienia matce? Rozmawiałem z bliskim współpracownikiem pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który jako pierwszy z Polaków był na miejscu katastrofy, w kilka minut po uderzeniu samolotu w ziemię. Opisywał mi ten samolot, obrazy ciał, które widział w jednym miejscu. Sugerowanie, że we wraku nie było siedzeń, że nie było ciał, wpływa na reakcję rodzin, na ich lęk, w jaki sposób ich najbliżsi zginęli. Odbiór takich informacji jest bardzo indywidualny. Nie wolno w ten sposób igrać z ludźmi, to jest haniebny proceder. Ksiądz był przy zamykaniu trumien w Moskwie? Przy każdej. Jak to się odbywało, bo ta kwestia też budzi wątpliwości niektórych rodzin? Po identyfikacji, potwierdzonej dokumentami podpisanymi przez najbliższych lub osoby przez nich upoważnione, ciało było natychmiast oznaczane nazwiskiem pisanym na pasku. Taki sam pasek był również w dokumentacji. Po modlitwie i pożegnaniu przez bliskich zaczynano przygotowywać ciało do transportu. Ciała były owijane szczelnymi workami, oznaczenie było zarówno na ciele, jak i na worku. Następnie kładziono je na wózku i wywożono na parter instytutu, gdzie znajdowała się sala sprawowanego kultu (tak ją nazywano). Tam stały już trumny przygotowane przez specjalną ekipę, złożoną z żołnierzy i pracowników firmy pogrzebowej wynajętej do tej pracy. Jeszcze raz sprawdzano nazwisko i porównywano je z listą dostarczoną przez konsula. Następnie ciało wkładano do trumny i nie zamykano jej, gdyż musiało się jeszcze odbyć posiedzenie komisji, składającej się z przedstawicieli rosyjskiego ministerstwa spraw nadzwyczajnych, patologa sądowego, polskiego konsula oraz rosyjskiej służby granicznej. Jeszcze raz porównywano dokumenty z opisaniem ciała na worku i wtedy zezwalano na dalszą procedurę transportu, która polegała na tym, że przewożono je do pomieszczenia, gdzie było owijane w jedwabny całun do wysokości trzech czwartych ciała, a następnie otulane całunem, który był wewnątrz trumny, co tworzyło taki kokon. Nad każdym z ciał modliliśmy się, odbywało się jego poświęcenie, wtedy też do trumny wkładałem różańce oraz pamiątki, jeżeli rodziny sobie tego życzyły. Były to listy, w tym od dzieci, obrączki ślubne, zdjęcia, pamiątki rodzinne. Wkładałem je między całun a ciało, aby były blisko zmarłego. Rosjanie przygotowali dla wszystkich ubrania, czekały gotowe komplety dla mężczyzn i kobiet. Do czego one służyły? Dla wszystkich uczestniczących w identyfikacji było oczywiste, że próba ubierania ciał odzierałaby je z godności. Ubrania można było tylko ułożyć na ciałach, czyli praktycznie przykryć je, i to robiliśmy, gdy zwłoki były już owinięte w jedwabny całun. Dopiero na te ubrania nakładany był zewnętrzny całun, stanowiący wyposażenie trumny. Gdy to wszystko zrobiliśmy, trumna była przez polską ekipę komisyjnie lutowana, a potem śrubami przytwierdzano drewniane wieko. Trumny były bardzo solidne, ciężkie, miały wnętrza z blachy cynkowej. Żołnierze przenosili je do samochodu i w eskorcie policji przewożono je na lotnisko. Kultura tych żołnierzy i firmy pogrzebowej była nadzwyczajna. Ksiądz żegnał wszystkich w chwili zamykania trumien? Mogę powiedzieć, że ze zmarłymi byłem od początku, zanim zaczęła się identyfikacja, aż do chwili, gdy zamykano ostatnią trumnę. Z ostatnimi trumnami wróciłem do Polski.
Taka była legendarna dziennikarka... Przypominamy niezwykły wywiad z nią Janina Paradowska zawsze chciała być liczącą się dziennikarką. Marzyła, by zostać aktorką. Uchodziła za eminencję świata polityki. Politycy bali się jej, jednak liczyli się z jej zdaniem. Sama traktowała ich bardzo poważnie, a nawet ich lubiła. Nie oglądała się za siebie. Nie przejmowała się tym, co mówią inni. Taka właśnie była... Lucyna Malec: „Jestem bardzo samotną osobą, ale nie jest mi z tym źle. Samotność to stan ducha, a ja nie mam na to czasu” Janina Paradowska o wieku, śmierci i przemijaniu Zapytana o to, czy często myśli o śmierci, wyznała: „O swojej nie. Tylko o tych, co umarli”. W VIVIE! w 2009 r. mówiła, że osiągnęła więcej niż myślała. Z kolei trzy lata później w rozmowie przeprowadzonej przez Krystynę Pytlakowską, opowiedziała o tym, co w życiu się udało, a co zawiodło. Przypominamy ten niezwykły wywiad. Polecamy też: Janina Paradowska: „Życie mi się mimo wszystko nad podziw dobrze ułożyło”. Jedyna taka rozmowa! Krystyna Pytlakowska: O 70. urodzinach kobiety zazwyczaj chciałyby zapomnieć, Janina Paradowska wręcz przeciwnie - świętowała je. Janina Paradowska: Bo nawet gdybym chciała o nich zapomnieć, nie mogę. Drugiego maja budzę się przed ósmą rano, jak zwykle włączam radio TOK FM i słyszę, że Janina Paradowska obchodzi 70. urodziny i że oni mi gratulują. Nie mija 20 minut, a do mojego mieszkania wjeżdża bukiet róż w pięknym wazonie, właśnie od radia. Po dwóch godzinach dostaję kosz kwiatów od marszałek Ewy Kopacz – w życiu nie widziałam tak pięknych storczyków. Potem idę do redakcji, a tam redaktor naczelny wręcza mi bukiet wielkich czerwonych róż, no „bo cała Polska już wie”. Przez cały dzień odbierałam telefony z życzeniami i pytaniem, o której będę w domu, bo są bukiety do dostarczenia. I nagle zrobił się niesłychany jubileusz. Dwa tygodnie wcześniej rozmawiałam z koleżanką, która powiedziała: „Wiesz, skończyłam 70 lat”. „I jak było?”, spytałam. A ona: „Miałam taki dzień niepokoju, a potem to już normalnie”. Czekałam więc z niepokojem na ten dzień niepokoju, a tymczasem okazał się całkiem miły. Nawet „Gazeta Wyborcza” w Internecie zrobiła news z tych moich urodzin. I na Pudelka Pani trafiła, jak prawdziwa celebrytka. Janina Paradowska: Też? Nigdy nie byłam na Pudelku, ale przecież każdy może sprawdzić w Wikipedii, kiedy się urodziłam, i coś tam napisać na ten temat. Nigdy nie ukrywałam wieku. Oczywiście nikt nie lubi, jak mu za często jego pesel przypominać. Ja znam go na pamięć, bez patrzenia w dowód osobisty. Ale gdy spojrzę w lustro, mówię sobie: „Paradowska, jak na siedemdziesiątkę to się dobrze trzymasz. Mogło być gorzej”. A nic nie robię ze sobą. Żadnych botoksów. A figurę ma Pani osiemnastki. Janina Paradowska: To genetyczne, moje rodzeństwo też nieźle wygląda. Niedawno mój brat obchodził 80-lecie i postanowiliśmy urządzić uroczysty obiad w Krakowie. Inicjatorami byli synowie mego brata i siostra, która właśnie wróciła z mężem z Kanady – jest o cztery lata młodsza ode mnie. Dawno nam tak dobrze razem nie było i tak rodzinnie. Upiekłam mięso i ugotowałam młodą kapustę. Był tort, a na nim 15 świeczek. Bo wyliczyliśmy, że wspólnie z bratem mamy 150 lat. Na każde 10-lecie jedna świeczka. Całość tej niezwykłej rozmowy znajdziesz poniżej... Czytaj także: „Miała nadzieję, że spotka się w zaświatach z ukochanym mężem”. Krystyna Pytlakowska wspomina Janinę Paradowską 1/7 Copyright @Ula Szczepaniak 1/7 Janina Paradowska, najwybitniejsza polska dziennikarka polityczna i publicystka, związana z tygodnikiem „Polityka” i radiem TOK FM zmarła 29 czerwca 2016 roku. Miała 74 lat. Była laureatką nagrody Grand Press dla Dziennikarza Roku. Była jedną silnych osobowości kształtujących opinie publiczną w kraju... 2/7 Copyright @Ula Szczepaniak 2/7 – Ogląda się Pani za siebie? Robi bilanse?Janina Paradowska: Czasem trzeba się obejrzeć, nie idzie się przecież do przodu z zamkniętymi oczami. Człowiek ma w głowie pewną sumę doświadczeń, z których korzysta. Kiedyś może mniej się za siebie oglądałam, musiałam się ścigać. – Ścigać? Z kim?Janina Paradowska: Z życiem, z pieniędzmi, ze zdobywaniem pozycji. Pracuję w konkurencyjnym zawodzie. Ale teraz niech już młodzi się ścigają. Ja osiągnęłam i tak więcej, niż myślałam, że osiągnę. – A co chciała Pani osiągnąć?Janina Paradowska: Chciałam być liczącym się dziennikarzem. Takie było moje marzenie. – Pamiętam, że chciała Pani być Paradowska: Wcześniej tak, ale w zawodzie aktorskim nigdy nie zaczęłam praktykować – ostudziły mnie opinie bliskich, że istnieje dysonans między moim wyglądem heroiny a głosem komediowym. W dziennikarstwie nie było takich rozterek. Nigdy nie chciałam być w jakimś ogonie, chciałam znaleźć się bliżej czołówki. Zazdrościłam tym, którzy mieli już znane nazwiska, ale nie było nigdy we mnie chęci, żeby zostać na przykład gwiazdą telewizyjną. Telewizja jest w moim życiu przypadkiem, a nie świadomym wyborem. – Nie sądzi Pani, że wszystko w naszym życiu jest właściwie przypadkiem?Janina Paradowska: Myślę, że w dużej mierze tak, trzeba znaleźć się w określonym czasie i w określonym miejscu. Użyję tu porównania do mojego ukochanego Starego Teatru z okresu jego świetności. Myślę, że ten fenomen polegał na tym, iż w sprzyjającym czasie w jednym miejscu znalazło się trzech wybitnych reżyserów, bardzo dobrzy dyrektorzy i grupa znakomitych aktorów. Coś między nimi zaiskrzyło, wybuchło i trwało. Potem zgasło i to już jest nie do powtórzenia. W moim przypadku taką iskrą był przełom 89 i 90 roku, wtedy zaczęła się moja kariera. – Wcześniej pisała Pani w „Kurierze Polskim” teksty o turystyce?Janina Paradowska: Tak, ale dzięki nim podróżowałam. Gdy w 1989 grupa dziennikarzy piszących o polityce musiała odejść, ja pracowałam już w opiniotwórczym „Życiu Warszawy” – średnio kontrowersyjnym dla polityków opozycji. Było mi łatwiej więc o pozyskiwanie rozmówców do wywiadów. No i nie byłam początkującym dziennikarzem, za którego trzeba napisać każdy tekst. W 1991 roku przeszłam do „Polityki”, więc było jeszcze łatwiej. Nastąpił zbieg różnych okoliczności. A jeszcze Andrzej Krzysztof Wróblewski zaprosił mnie do programu „Kontrapunkt”, a później Krzysztof Turowski do „Godziny szczerości” – akurat spotkaliśmy się w Strasburgu. I tak to się zaczęło. Polecamy: „Miała nadzieję, że spotka się w zaświatach z ukochanym mężem”. Krystyna Pytlakowska wspomina Janinę Paradowską. 3/7 Copyright @Ula Szczepaniak 3/7 – Pamięta Pani swój pierwszy polityczny wywiad?Janina Paradowska: Nie, ale pamiętam wywiad z profesorem Andrzejem Zollem, na długo zanim został rzecznikiem praw obywatelskich. Żartowaliśmy potem, że to ja go wykreowałam, że jestem matką chrzestną jego kariery. – A teraz jest Pani bardziej znana niż wielu profesorów, „Puszka Paradowskiej” w Superstacji ma sporą, wierną widownię. Prawdziwy sukces przyszedł po sześćdziesiątce?Janina Paradowska: Po pięćdziesiątce, a gdyby liczyć „Godziny szczerości” – to wcześniej. – Co by nie powiedzieć, teraz jest prawdziwa erupcja Paradowskiej, telewizja, radio, komentarze w „Polityce”. Popularność. Proszą o autograf?Czasami. Mnie bardzo dużo ludzi po głosie rozpoznaje. – Pani nie lubi swojego głosu?Janina Paradowska: Przyzwyczaiłam się do niego. Kiedyś strasznie mnie denerwował. Teraz jak słucham zapowiedzi radiowych, że będę prowadziła „Poranek” w Radio TOK RM, przyjmuję to już spokojnie, wcześniej denerwowałam się: „Mój Boże, może powinnam mówić ciszej albo szybciej”. Nie mogę zrozumieć, że niektórzy są nim zachwyceni, bo podobno jest w nim charakter. Ale z wyglądu także jestem rozpoznawalna, dużo ludzi zaczepia mnie na ulicy. – To łechce próżność?Janina Paradowska: Nie przeżywam związanych z tym specjalnych emocji, ale miło, gdy idę Nowym Światem, a z kawiarni wybiega mężczyzna i krzyczy: „O, pani Paradowska, mogę panią zaprosić na piwo?”. „Nie piję piwa”. „To chociaż czekoladki pani kupię”. I ciągnie mnie do sklepu. Tymi czekoladkami właśnie panią poczęstowałam. A dzisiaj podchodzę do samochodu, a inny pan mówi: „O, najlepsza polska dziennikarka”. Nie ukrywam, że to łechce moją ambicję. Zatrzymałam się i chwilę porozmawialiśmy. – Czy koledzy zazdroszczą Pani pozycji i popularności?Janina Paradowska: Nie wiem, ja słabo żyję życiem redakcyjnym, ale nie odnoszę wrażenia, że mój naczelny liczy się ze mną bardziej niż z kilkoma innymi osobami, chociaż mam przekonanie, że mnie ceni, wie, że stanowię jakąś tam wartość w piśmie, i daje tego dowody. Teraz dał mi własną rubrykę na początku numeru, ze zdjęciem, to się wcześniej nie zdarzało. Sądzę więc, że moje nazwisko coś w redakcji „Polityki” znaczy, chociaż z drugiej strony pewnie dużo kolegów chciałoby, żebym już sobie poszła. Polecamy: „Miała nadzieję, że spotka się w zaświatach z ukochanym mężem”. Krystyna Pytlakowska wspomina Janinę Paradowską. 4/7 Copyright @Ula Szczepaniak 4/7 – Uważają, że zajmuje Pani im miejsce?Janina Paradowska: Może niektórzy tak myślą, ale ja ten wyścig naprawdę już im zostawiam. Wiem, że wielu mnie nie prześcignie, chociaż się bardzo stara. Ale ja swoje już zdobyłam. – Co Pani ma?Janina Paradowska: Pozycję, która mi wystarczy. Życiową stabilizację na całkiem dobrym poziomie. Mogę robić, co chcę, napisać, co chcę. Mogę też nic nie pisać i świat by się nie skończył. Być może w redakcji już chcą, żebym pisała trochę mniej, i dlatego mi dali tę rubrykę? Odnoszę wrażenie, że część kolegów uważa, że jestem za głupia, żeby pisać pewne rzeczy, mądre eseje. Są nowe gwiazdy, które inaczej niż ja rozumieją politykę, inaczej piszą. Ja nie umiem pisać bez kontaktu z ludźmi, wszędzie muszę chodzić, czytać stenogramy i opinie, nieustannie rozmawiać z tymi, co w polityce i blisko polityki. Staram się być chłodna w ocenach, nie epatować rewolucyjnym żarem, ale być może nie potrafię zrobić głębokiej, intelektualnej analizy tego, co się dzieje w polityce. I nawet nie chcę. Od tego są inni. Ja chcę opisywać politykę tak, jak ona się dzieje naprawdę. – Ale nie boi się Pani powiedzieć, że trzeba słuchać tego, co mówi Jarosław Kaczyński, choć niekoniecznie się z nim zgadzać. I że rząd Donalda Tuska jest rządem od Paradowska: Staram się być obiektywna, uważam, że zapanowała teraz taka moda na krytykowanie rządu i właśnie się zastanawiam, czy nie poddałam się zbytnio tej modzie, czy wręcz presji. Ja nigdy nie lubiłam chodzić w stadzie. Mam jeden problem – politykę traktuję poważnie i lubię polityków. – Wszystkich?Janina Paradowska: Durnych nie. Jak ktoś jest głupi, nie mam ochoty z nim rozmawiać. Natomiast nie można powiedzieć, jak to teraz w modzie, że cała klasa polityczna jest do wyrzucenia. Lubiłam kiedyś także Kaczyńskiego, dziś go słucham i nie rozumiem. – Zawsze płynęła Pani pod prąd, chwaląc na przykład Wałęsę, gdy inni wieszali na nim Paradowska: Bo mnie się Wałęsa zawsze sprawdzał, nawet teraz mi się sprawdził, gdy przyjechał do Krakowa na mszę po śmierci Stefana Jurczaka, jednego z najważniejszych i najmądrzejszych działaczy pierwszej „Solidarności”. A tyle osób, które towarzyszyły Stefanowi od samego początku, nie pojawiło się, by go pożegnać. Wałęsa znów mnie ujął. Zawsze go broniłam i uważam, że jego prezydentura nigdy nie została porządnie oceniona. Sporo niesprawiedliwych sądów zrewidował ostatnio Robert Krasowski w książce „Po południu”, ale jakoś ta świetnie napisana książka nie doczekała się poważnej dyskusji. Może jeszcze nie czas? Zobacz też: Janina Paradowska: "Życie składa się też ze śmierci". 5/7 Copyright @Michał Szlaga 5/7 – Co to znaczy? Że nie korzysta Pani z Internetu?Janina Paradowska: Ależ korzystam i z komputera też, ale nie mam profilu na Facebooku i dlatego podobno nie istnieję. Ale niespecjalnie mnie to interesuje. Gdy słyszę, że ludzie żyją w tym internetowym świecie, zawierają tam znajomości, rozmawiają, nie umiem sobie tego wyobrazić. Co to za rozmowa, gdy się nie patrzy komuś w twarz? Nie umiałabym na przykład czytać e-booków, dla mnie książka musi być papierowa. Z zasady nie oglądam sztuk teatralnych na dvd, chyba że dawne, które uwielbiam, bo teatr też lubię bardziej uporządkowany, mniej nowoczesny. Kiedyś żyłam w pędzie, teraz mam więcej czasu na czytanie, teatr, kino. – Pani, znana z pracoholizmu?Janina Paradowska: To nie tak, że lata lecą bezkarnie, bywam czasami zmęczona i coś tam skreślam z kalendarza zajęć. Z niektórych rzeczy będę rezygnować, na przykład częściowo z uczenia na dziennikarstwie. – A jednocześnie mówiła mi Pani nie tak dawno temu, że praca to lekarstwo na depresję, Paradowska: Długa bezczynność byłaby nieznośna, męcząca, ale nie narzucam już sobie takiego tempa jak kiedyś, gdy pracowałam w dziennikach. Kiedyś mi się wydawało, że jak czegoś natychmiast nie skomentuję, świat nie dowie się, co ta Paradowska myśli. Ze szkodą dla świata oczywiście. A teraz wiem, że się nie zawali, a ja w którymś momencie i tak powiem, co myślę. – Ma Pani do siebie żal, że nie wykorzystała jakiejś szansy, tematu, że nie spotkała się z kimś ważnym?Janina Paradowska: Zawodowo to nie. Moje zadry są bardziej prywatne, osobiste. Noszę w sobie ból związany z moją matką. Gdy wyjeżdżałam do Warszawy w 1967 roku, mama została w Krakowie. Chorowała, ale ja do Krakowa nie wróciłam. Była tam sama, bo siostra mieszkała już w Kanadzie. Często myślę, że chyba nie okazałam jej tyle uwagi i nie dałam tyle serca, ile powinnam. Kiedyś znalazłam w szpargałach domowych dramatyczny list mamy, w którym pisała właśnie o tym. Myślę, że sprawiam wrażenie osoby cierpiącej na niedostatek uczuć. Oczywiście pomogę w każdej sprawie, coś tam załatwię, zwłaszcza jeśli chodzi o moją rodzinę, ale bardzo trudno przychodzą mi rozmowy osobiste. Nie umiem usiąść z bratem i siostrą i tak pogadać o życiu od serca, porozdrapywać rany, pochylić się nad problemami. Z mamą też tak nie porozmawiałam. Może jestem za konkretna, a może boję się, że się rozkleję i potem trudno mi będzie pozbierać się do kupy. – Łatwiej takie rozmowy prowadzić z obcymi niż z rodziną?Janina Paradowska: Chyba tak, jeśli mam więc pretensje do siebie, to właśnie o to. Z Jurkiem – moim drugim mężem – też nie wykorzystałam danego nam czasu na takie okazywanie uczuć, jakie powinnam mu okazywać. – Nie mówiła mu Pani, że go kocha?Janina Paradowska: Mówiłam, ale może czasem trzeba wykonać więcej gestów. – Robiła Pani bardzo wiele dla swoich mężczyzn. Z pierwszym mężem była Pani też do końca jego życia. Mimo jego uzależnienia od Paradowska: Powiedziałabym, że zrobiłam dla niego nawet więcej, niż mogłam, bo rzeczywiście wiele mnie to kosztowało. Ale tak naprawdę mogłam niedużo, bo w takich sytuacjach człowiek jest bezradny. Jednak po latach wspólnie spędzonych pamięć o rzeczach dobrych jest silniejsza niż o złych, a ja w ogóle sobie nie wyobrażałam rozwodów. Może gdybym się szaleńczo zakochała w kimś innym. Ale to mi nie groziło. – Nie była Pani zdolna do takich szaleńczych zakochań?Janina Paradowska: Trzy czy cztery razy mi się to zdarzyło, ale ja w ogóle byłam mało kochliwa. Moje uczucia są stabilne. Jak już raz się zakochałam, to trwałam. A potem ta miłość przechodziła w przyzwyczajenie. – Mężczyźni dla Pani tracili głowy, rozwodzili się. I trudno się dziwić – na zdjęciach z młodości jest Pani śliczną brunetką. Chyba jeszcze z okresu pracy jako barmanka w klubie Pod Jaszczurami?Janina Paradowska: Czy byłam ładna? Na pewno miałam piękne paznokcie i zawsze świetnie pomalowane oczy. Umiałam pociągnąć nad nimi kreskę i wychodziło takie kocie oko. A wtedy nie było eye-linerów jak dziś, pluło się do pudełka z tuszem i maczało w tym pędzelek. Mam tyle wspomnień związanych z Jaszczurami, Krakowem, z ludźmi, którzy już odeszli. Widzi pani te cztery obrazki, które wiszą nad drzwiami? To „Czaszki” Franka Starowieyskiego – projekty jego scenografii do „Punktu przecięcia” Claudela, który mój brat reżyserował w teatrze we Wrocławiu. Byli bardzo zaprzyjaźnieni, a ja Franka wyjątkowo lubiłam. Czasem patrzę na te obrazki i myślę: Paradowska, to były fajne czasy. Polecamy: „Miała nadzieję, że spotka się w zaświatach z ukochanym mężem”. Krystyna Pytlakowska wspomina Janinę Paradowską. 6/7 Copyright @Michał Szlaga 6/7 – Nie ma Pani dzieci, a byłoby z kim się dzielić Paradowska: No nie mam. Chociaż są bratankowie, ich żony, dzieci. Kiedyś podczas weekendu przyszła mi nawet taka myśl do głowy, że na pewno bym nie siedziała tu sama, gdybym miała dzieci. Ale potem doszłam do wniosku, że przecież one miałyby już własne życie, czyli i tak byłabym sama. – Dziennikarki często boją się macierzyństwa?Janina Paradowska: Mnie się tak ułożyło. Początek mojej pracy w Warszawie, bez mieszkania, bez niczego. Potem małżeństwo z Tadeuszem, świetnym reporterem. Nie chciał mieć dzieci. Później jego alkoholizm. Poza tym dużo jeździłam w teren, nawet z psem miałam problem, kto go wyprowadzi. Potem zaczęło się robić na wszystko za późno. – Pani wystarcza chyba sama sobie? Czy w ogóle ma Pani przyjaciół i przyjaciółki?Janina Paradowska: Nigdy nie miałam takich przyjaciółek od serca, może poza okresem szkoły podstawowej i średniej. Chociaż po moim zmarłym mężu przejęłam jego przyjaciela, z którym spotykam się co poniedziałek o godzinie 12 w Sheratonie. Muszę się przed nim ze wszystkiego wyspowiadać, wiem, że mogę w każdej sytuacji na niego liczyć. Zresztą na wielu przyjaciół męża mogę liczyć. Mam grupę bardzo mi życzliwych koleżanek z Klubu 22, które przejmują się moimi sprawami. – Namawiają, żeby Pani rzuciła palenie?Janina Paradowska: Nie, bo nikt nie wyobraża sobie mnie bez papierosa. Przyznam się pani, że bardzo chcę mieć portret, który zostawiłabym moim bratankom. Ciągle tylko się zastanawiam, czy powinnam być na nim z papierosem, czy bez. Może dlatego jeszcze go nie zamówiłam, chociaż mam już wybraną malarkę. Na razie wrzuciłabym go gdzieś za szafę, a po mojej śmierci bratankowie by go sobie powiesili i mówili: „Ciotka nie była taka zła”. Jesteśmy bardzo zżytą rodziną. – Często myśli Pani o śmierci?Janina Paradowska: O swojej nie. Tylko o tych, co umarli. Rozmawiam z Jerzym, moim mężem, opowiadam mu o spektaklu, który obejrzałam, czy o filmie, który jemu by się podobał. Na przykład polubiłby pewnie „Dziewczynę z tatuażem”. Albo mówię sobie: „Treliński tak fajnie zrobił tego »Latającego Holendra«. Tobie, Jurek, by to się podobało, te mroczne szarości, szum wody”. I jestem zła na niego, że już tego nie zobaczy. Na pewno oglądałby mecze, mimo że nie był kibicem, ale uważał, że jak są mistrzostwa, to zobaczyć trzeba, bo to już prawdziwa piłka. We dwójkę byśmy sobie jeździli samochodem z chorągiewkami. I taka złość mnie nachodzi. – Ale pogodziła się Pani już z jego odejściem? Kiedy rozmawiałyśmy o tym trzy lata temu, nie miała Pani w sobie takiego spokoju jak Paradowska: Są sprawy nieuchronne, ale to nie oznacza pogodzenia się z nimi. Tylu rzeczy nie możemy już razem przeżyć. Przyjeżdżają do Polski zespoły z naszej młodości, różne, muzyczne też. Mówię do niego: „Będzie Madonna. Tak ją lubiłeś”. I wściekam się: „Zimowski, coś ty mi zrobił”. A to już pięć lat mija. Właśnie myślimy nad kolejną nagrodą jego imienia. Polecamy też: Janina Paradowska: „Życie mi się mimo wszystko nad podziw dobrze ułożyło”. Jedyna taka rozmowa! 7/7 Copyright @Michał Szlaga 7/7 – Podtrzymywanie pamięci przynosi ulgę?Janina Paradowska: Jestem szczęśliwa, że tak się to rozwija, że wręczanie nagród imienia Jurka jest pretekstem do spotkań ludzi, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie, i że jest ich z roku na rok więcej. Cieszy mnie, że pytają, kiedy odbędzie się wręczenie i kto w tym roku tę nagrodę dostanie. – Myśli Pani sobie: Jestem spełniona, moje życie jest szczęśliwe?Janina Paradowska: Wiele mnie cieszy, przecież nie można usiąść i zatopić się w smutku. Wracam z tej telewizji wieczorem cztery razy w tygodniu, robię sobie herbatę, otworzę laptopa, żeby sprawdzić pocztę, usiądę w kuchni, coś tam odpiszę i myślę: Skończyłam już dzień, teraz tylko przyjemności. Popatrzę na ten mój dom. – I podoba się Pani?Janina Paradowska: Podoba mi się, a mieszkanie w Krakowie jest jeszcze ładniejsze. Tam też lubię usiąść i popatrzeć. – Refleksyjność przychodzi z wiekiem. Ale Pani czas się wcale nie Paradowska: Oj, ima. Teraz męczy mnie o wiele więcej niż dawniej. Wolniej pracuję, dłużej piszę. Trudniej mi się wstaje rano. Ale przyszłość mnie nie przeraża. Nie poświęcam jej zresztą za dużo uwagi. Mówią mi nieraz: „Napisz książkę”. Po co? Nie mam takich ambicji. – Wyszedł przecież niedawno wywiad rzeka z Panią. Bardzo Paradowska: Byłam zaskoczona propozycją Marty Stremeckiej. Jestem pewnie jakoś tam próżna. Wie pani, co zafrapowało w niej wielu czytelników? Jak ja wyprowadzałam na pole sześć krów jednocześnie, gdy jeździłam na wakacje na wieś do znajomych rodziców. Nikt nie chciał wierzyć, że dałam sobie radę. I jeszcze że mi się te wszystkie łańcuchy nie poplątały. – Nie ma Pani marzeń zawodowych – na przykład rozmowa z kimś trudno dostępnym?Janina Paradowska: Mam, mam. Chciałabym zrobić większy, może książkowy wywiad z Tadeuszem Mazowieckim, ale on konsekwentnie odmawia. Nie wiem, czy tylko mnie, czy każdemu. – To może teraz od drugiej strony. Z której rozmowy jest Pani dumna?Janina Paradowska: Na pewno z tej ostatniej z Lechem Wałęsą o książce jego żony. Nikt w redakcji nie wierzył, że będzie chciał rozmawiać. Zadzwoniłam do niego i mówię, że chciałabym zrobić z nim wywiad. „Dobrze”, zgodził się. „Ale ja chciałabym porozmawiać tylko o książce pana żony”. „Dla pani wszystko”, odpowiedział. I nie pominął żadnego mojego pytania. – Zmieniłaby Pani coś w swoim życiu, gdyby mogła?Janina Paradowska: Staram się w ten sposób nie myśleć, bo na wiele wydarzeń nie miałam wpływu. Ale myślę też, że życie mi się mimo wszystko nad podziw dobrze ułożyło. Po co bym miała więc je zmieniać? Polecamy: „Miała nadzieję, że spotka się w zaświatach z ukochanym mężem”. Krystyna Pytlakowska wspomina Janinę Paradowską. Najlepsze Promocje i Wyprzedaże REKLAMA Galeria Wideo Akcje partner Wakacyjna apteczka, czyli jak zadbać o dziecko w podróży Planujesz rodzinny wyjazd? Przygotuj się na różne scenariusze! partner „A oni dalej grzeszą, dobry Boże!”, czyli najzabawniejsza francuska rodzina powraca na duży ekran Trzecia część kultowej serii już w kinach! partner Miasto pełne magii i kontrastów. W Stambule spotykają się nowe technologie i duch Orientu W podróż po największym mieście Turcji zabierają nas Ania Markowska oraz Huawei partner Ma go 9 na 10 kobiet. Skąd się bierze cellulit i jak go zmniejszyć? Pomarańczowa skórka jest jednym z twoich największych utrapień? Walcz z nią od wewnątrz! partner Brakuje ci czasu, aby o siebie zadbać? Potrzebujesz urządzenia do zadań specjalnych! Multitasking to podstawa w dzisiejszym zabieganym świecie partner Piękno nie musi rodzić się w bólach. Liczy się dobry plan Jak bezpiecznie i nieinwazyjnie wymodelować sylwetkę? partner „Tato, no weź”, czyli najbardziej zwariowana książka o współczesnym rodzicielstwie Kamil Baleja, popularny dziennikarz radiowy i telewizyjny, konferansjer, daje się nam poznać z zupełnie nowej strony! partner Najwięcej wody marnuje się w łazience. Niewiele trzeba, by to zmienić Wody na świecie jest z mało. Oszczędzaj ją razem z Grohe! Polecamy
janina paradowska przyczyny śmierci